Przysługa - Anna Stańczyk

Podziel się:
 Przysługa - Anna Stańczyk

Daliście mi na imię Laura, lecz tutaj częściej mówią na mnie Lalka, rzekomo z powodu ładnych rysów twarzy. Nie najgorzej takie mieć, gdy przez większość życia jest się łysym. Bez włosów wokół twarzy symetria staje się wielkim sprzymierzeńcem.

          Słyszycie mnie, prawda? Wiem, że mnie słyszycie.
          Przez długi czas zastanawiałam się dlaczego was przy mnie nie ma, ale w końcu dowiedziałam się, że to był wypadek. Miałam niecałe dwa lata, gdy tata roztrzaskał samochód o drzewo, a ja stałam się sierotą. Nie powiem, ta wiadomość przyniosła mi ulgę, bo to o wiele lepsze od porzucenia. Najgorsze, to być niechcianym bękartem.

          A to jest mój obecny dom. Odkąd pamiętam wszystko tutaj wygląda tak samo. Każdego ranka gapię się przez to wielkie szpitalne okno na obskurną stację kolejową. O, właśnie odjeżdża pośpieszny. Próbuję uchwycić wzrokiem kolejne wagony. Kiedyś je liczyłam. Widzicie? Tam, za parkiem, nad starym osiedlem, zrywają się do lotu ptaki. Skręcają na południe, mijając dym ciągnący się z kominów nieustannie pracującej fabryki. Mam wrażenie, że wszystko wokół pulsuje, zmienia się, tylko ten nasz szpital pozostaje w bezruchu. Miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.

          Z czternastu lat życia, niespełna siedem spędziłam tu, w miejskim szpitalu imienia świętego Alberta, zwanym przez nas, pacjentów, umieralnią. Ten ponury budynek stał się moim domem w roku siedemdziesiątym, gdy stwierdzono u mnie białaczkę. Byłam bardzo słaba, ale unosiłam się na noszach, by z okna karetki zerkać na znienawidzone mury sierocińca, które stawały się coraz mniejsze i coraz bardziej żałosne. Po raz pierwszy widziałam je z tej perspektywy. Aż w końcu całkiem zniknęły za zakrętem. Miałam wtedy nadzieję, że już na zawsze. Można by powiedzieć, że ta nagła zmiana była przejściem z jednego więzienia do drugiego. Dla mnie jednak ta podróż znaczyła tyle, co nowe życie.

          Przeszłam wiele męczących sesji terapeutycznych. Choroba się cofała, a potem zawsze następował nawrót. Mój organizm był coraz bardziej spustoszały, zatruty, lecz wciąż się nie poddawał. Po każdej kolejnej serii leków miałam wrażenie, że to, czym się staje, jest tylko pustą skorupą, a wszystko, co dotąd stanowiło jego treść, zostało bezpowrotnie zniszczone. W ciągu tych kilku męczących lat nieliczni z moich szpitalnych znajomych pokonali chorobę i opuścili szpital. Zdecydowana większość przechodziła jednak na drugą stronę, co było smutne, jednak nikogo już nie szokowało. Śmierć była elementem naszej codzienności, tak jak wieczorna kąpiel, wspólne oglądanie dobranocki na stołówce czy odwiedziny bliskich w dni wolne od pracy. Z tym wyjątkiem, że ona nie była wpisana w żaden grafik. Przychodziła, kiedy chciała.
          Tylko po mnie nie chciała przyjść. Ja wciąż tu tkwiłam.
          Dzisiaj jest wyjątkowo cicho i spokojnie. Czyżby była niedziela? Sama już nie wiem. Dni wydają się takie długie, zlewają się ze sobą.
          Nie lubię niedziel, bo wtedy chodzimy do kaplicy na nabożeństwo. Niby nie jest to obowiązkowe, ale jak się nie pójdzie, można mieć nieprzyjemności. A ja nie znoszę tych przesiąkniętych kadzidłem malowideł, tych zastygłych w przedziwnych pozach postaci, wpatrzonych z nadzieją w niebo, niemiłosiernie twardych ławek i senności, której za nic nie potrafię pokonać. A Bóg? Nigdy nie odpowiada na moje prośby, milczy, jakby udawał, że to nie jego sprawa. Jego też nie lubię.
          Pewnego razu ksiądz, wygłaszający kazanie powiedział, że cierpienie uszlachetnia i w jakiś nieodgadniony dla ludzi sposób wymazuje im grzechy. A im bardziej człowiek cierpi na ziemi, tym po śmierci dostępuje większej radości, powiększając zastępy aniołów.
          I wiecie co? Uwierzyłam mu.
         Spojrzałam na moje życie w inny sposób. Dostrzegłam sens. Tak naprawdę była to jedyna myśl, która wówczas dawała mi siłę. Uczepiłam się jej jak tonący brzytwy i trwałam w nadziei, że jakoś to będzie, w tym i w przyszłym życiu. Wbiłam sobie do głowy, że kiedyś porzucę niedoskonałe ciało i stanę się jedną z tych jasnych, nie czujących bólu istot, takich samych, jak na obrazach szpitalnej kaplicy.
          Trwało to jakieś trzy lata.
          Trzy, pełne nadziei lata intensywnego, nie przynoszącego rezultatów leczenia. Aż w końcu przejrzałam na oczy. Zrozumiałam, że nigdy z tego nie wyjdę. W jednej chwili ogarnęły mnie rezygnacja, strach i zwątpienie. I nieustające migreny. Ból przychodził nagle i utrzymywał się przez wiele dni. Był tak okropny, że nie pomagały prochy, ani nawet zastrzyki. Wtedy wszystko się zmieniło. Już nie chciałam być aniołem, nie za taką cenę. Znienawidziłam doczesną powłokę i przestałam wierzyć w cokolwiek. Coraz częściej myślałam o śmierci, co wkrótce przerodziło się w skrzętnie ukrywaną obsesję. Jednak, nawet w najtrudniejszych momentach, zawsze kończyło się tylko na myślach, bo nie umiałam podjąć ostatecznej decyzji, czy nawet próby. Bałam się nicości, a jednocześnie jej pragnęłam.
          Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło.
          Był poniedziałek i zbliżał się dzień mojej kolejnej chemii. Obudziłam się z potworną migreną. Uniosłam się na łokciach, po czym odruchowo zasłoniłam porażone ostrym światem oczy. Wszystkie okna dziecięcego oddziału nowotworowego wychodzą na wschód. Z tego powodu codziennie wita nas pełne radosnych promieni słońce, które zdaje się gwałtem wdzierać w naszą umieralnię ze swoim wkurwiającym optymizmem.
          Przekręciłam się twarzą do drzwi.
          Od piątku byłam jedyną lokatorką sali numer trzy, dlatego nikt nie przeszkadzał mi przeżywać cierpienia na mój własny sposób. Drugie łóżko, zajmowane dotąd przez Julkę, wciąż stało puste. Leżałam więc nieruchomo jak kłoda i próbowałam wyciszyć ból, gapiąc się bezmyślnie w kostropatą lamperię, kiedy do pokoju wpadła Anka, kumpela spod szóstki. Też miała białaczkę. Jej pełną buzię okalały króciutkie kosmyki rudych, kędzierzawych włosów, co sprawiało, że przypominała nie do końca upierzonego kurczaka. Swoim zwyczajem odbiła się jak na niewidzialnej sprężynie tuż przez moim łóżkiem i całą mocą klapnęła na nie tyłkiem. Na szczęście zdążyłam w porę odsunąć nogi.
          – Cześć, Lalka. Masz gazetę? – spytała.
          – Nie – odpowiedziałam. – Aneta przyniesie dopiero po wieczornym obchodzie. I nigdy więcej tego nie rób, łeb mi pęka!
          Anka skrzywiła się w grymasie niezadowolenia. Była ode mnie rok starsza, choć jej zachowanie często na to nie wskazywało. Miała opinię oddziałowego świra. Poza chorobą nowotworową, z jej głową ewidentnie było coś nie tak.
         Matka Anki była alkoholiczką i odwiedzała ją bardzo rzadko. Też nie była całkiem normalna. Ponoć kilka razy podcinała sobie żyły, ale zawsze w taki sposób, żeby mogli ją odratować. Odsiadywała swoje w psychiatryku i wracała na jakiś czas do normalności. Myślę, że poniekąd zachowanie matki mogło stanowić źródło problemów psychicznych Anki. Ten postrzelony rudzielec potrafił z dnia na dzień zapaść w głęboką depresję, a potem nagle z tego wyjść, denerwując wszystkich dookoła swoją nadmierną energią. Miewała też przywidzenia, opowiadała niestworzone rzeczy, strasząc młodsze dzieciaki.
          Mnie samą te opowieści zawsze bawiły. Były barwną odmianą dla schematycznych, niczym nie różniących się dni. Na swój sposób lubiłam Ankę i ona chyba lubiła mnie. Czasem się kłóciłyśmy, ale to ona zawsze przychodziła pierwsza i jakby nigdy nic, zdawała relację z oddziałowego życia. Wraz z ośmioletnią Zuzką zajmowała salę znajdującą się najbliżej pokoju pielęgniarskiego, która była idealną miejscówką do podsłuchiwania rozmów personelu. Regularnie zabawiała się w detektywa, przekazując mi najbardziej sensacyjne i pikantne wieści. Dzięki temu wiedziałam o wszystkim, co działo się na oddziale. W zamian za cenne informacje opowiadałam Ance o książkach, które przemycała dla mnie pani Aneta. Były to przeważnie powieści dla dorosłych. Najbardziej lubiłam kryminały i opowiadania z dreszczykiem. Czasem wspólnie czytałyśmy codzienną gazetę.
          – Kurde, szkoda – zamruczała pod nosem. – Na pewno coś o tym napisali.
           Cała Anka. Była jednym wielkim niedopowiedzeniem. Gdy pytająco uniosłam brwi, przysunęła się bliżej i powiedziała na jednym oddechu:
         – Ponoć od kilku dni w mieście dochodzi do brutalnych zbrodni i policja podejrzewa, że sprawcą jest seryjny morderca, bo działa według schematu, czy jakoś tak. Podrzyna kobietom gardła, a potem rozrywa ubranie i nożem wycina na piersiach tajemniczy znak. I wiesz co? Ostatnie morderstwo miało miejsce w naszej dzielnicy.
         – Skąd o tym wiesz? – spytałam zaintrygowana, unosząc się na łokciach.
        – Jak to skąd? Z dyżurki. – Zachichotała. – Piguły dzisiejszej nocy popijały coś naprawdę mocnego. Ponoć w wiadomościach mówili, że ludzie boją się wychodzić na ulice przez tego psychola. Nazywają go „czarnym aniołem”. Zabił już trzy kobiety. A ja wczoraj widziałam dziwnego typa w kapturze. Kręcił się pod lasem i jakby czegoś szukał. I wydawało mi się, że za plecami miał...
          Irytująco szybki potok słów Anki działał mi na nerwy.
          – Wiesz, że w czwartek mam chemię? – przerwałam bezceremonialnie. – Wybacz, ale chyba nie mam dziś ochoty na te twoje sensacje.
          Entuzjazm Anki natychmiast przygasł.
         – Boisz się? – spytała bardzo cicho.
        – Nie – skłamałam. – Tylko już zaczęłam się przyzwyczajać do tego milimetrowego jeża na głowie. – Pogładziłam się po pokrytej meszkiem czaszce.
        – Ej, Lalka, dasz radę. Wytrzymasz.
        – Tylko ja nie wiem, czy chcę wytrzymać.
         Zapadła cisza. Obie wiedziałyśmy, co mnie czeka i żadne słowa by tego nie zmieniły. Tak naprawdę były w tej chwili jak sypanie rany solą.
        Nagle gdzieś z głębi korytarza dobiegł krzyk, a potem głośny, przeciągły płacz.
       – Maciek... Znów dostał igłę w dupę.
       – Nienawidzę tych szmat! – wycedziłam przez zęby.
       – Wczoraj w nocy Maciuś w złości nazwał Lidkę starą kurwą. Jak bum cyk cyk! – rozpromieniła się Anka.
       – Ciekawe skąd pięciolatek zna takie słowa – oburzyłam się.
        Anka niewinnie uniosła wzrok i wzruszyła ramionami, po czym niespodziewanie zerwała się z łóżka i podbiegła do drzwi.
       – Idę do niego. Nasz mały braciszek potrzebuje wsparcia.
       – Do później – rzuciłam z ulgą, bo migrena rozszalała się na dobre.
        Anka wyszła, a za chwilę, będąc już na korytarzu, wsunęła głowę między drzwi a framugę.
       – Jak się dowiem czegoś nowego, dam znać – wyszeptała, po czym wreszcie zniknęła.

        Dzień niesamowicie się dłużył, a ból odpuścił dopiero po kolacji.
        W nocy nie mogłam spać. Leżałam na boku, w pokoju oświetlonym jedynie marną poświatą zza okna, myśląc o zbliżającym się czwartku. Gapiłam się w płynące deszczem szyby i wyobrażałam sobie jak bardzo bolałby upadek z trzeciego piętra. Czy w ogóle coś bym poczuła? Ale chyba nie tego bałam się najbardziej, tylko samego spadania. Zaczęłam zastanawiać się nad jedną rzeczą. Nie mogłam skojarzyć, czy pod moim oknem znajdują się chodnikowe płyty, czy też rośnie trawa. Jakby wiedza na ten temat mogła mi pomóc w podjęciu decyzji o zakończeniu życia. A jednak, nagle poczułam silną potrzebę sprawdzenia tego faktu.
           Odrzuciłam kołdrę, zapaliłam nocną lampkę i boso podeszłam do ogromnego okna z podwójną szybą. Niestety, musiałabym otworzyć jedno skrzydło i znacznie się wychylić, żeby ustalić co znajduje się dwa piętra niżej. Ogromne krople deszczu oraz zacinający wiatr skutecznie odwiodły mnie od tego pomysłu.
           Jednak, skoro i tak byłam już na nogach, wsunęłam kapcie i oparłam się łokciami o parapet. Po przeciwnej stronie ulicy tlił się mleczny blask latarni. Zawiesiłam wzrok na horyzoncie, za wierzchołkami drzew, gdzie mogłam dostrzec szczyty miasta w całej swej krasie. Była trzecia w nocy, a ono nieustannie tętniło światłem i kolorem. Uświadomiłam sobie, że mimo późnej pory, gdzieś tam toczy się normalne życie. Ktoś śpi pod ciepłą pierzyną, przytulając się do żony, ktoś inny wraca z dalekiej trasy, marząc o kąpieli. Jakaś matka nosi wrzeszczące dziecko na rękach, ktoś się kłóci, tańczy, wstaje do pracy. Może ktoś myśli o śmierci, jak ja... Pozaszpitalne życie znałam tylko z opowieści i gazet, a prawdziwi ludzie znajdowali się w całkiem innym wymiarze i mogłam ich sobie jedynie wyobrażać, jak postaci z książek.
          Wróciłam wzrokiem na własne podwórko, czyli do jednej z najbrzydszych dzielnic miasta. Jedynym punktem, na jakim można było zawiesić w tej okolicy oko, była ta obskurna stacja kolejowa. Codziennie o tej godzinie, dokładnie na wprost mojego okna zatrzymywał się pociąg ekspresowy. W bezsenne noce lubiłam go obserwować. Wgapiałam się w rozświetlone wagony, dostrzegając czasem jakieś głowy, oparte o zasłonkę lub sylwetki podróżnych opuszczających przedział. Rozmyślałam, dokąd mogą jechać i jaki jest cel ich podróży. Z tych rozmyślań wychodziły mi czasem całkiem fajne historyjki.
          Tej nocy pociąg miał dziesięciominutowe opóźnienie. Zatrzymał się ze znajomym, przeciągłym piskiem, a ja, wciąż oparta o parapet, niecierpliwie czekałam czy któryś z pasażerów wysiądzie na tej mało popularnej stacji. Gdy wagony potoczyły się dalej w ciemną dal, w strugach deszczu dostrzegłam niewyraźną postać z walizką i parasolem. Sądząc po sylwetce i kroju płaszcza, była to drobnej budowy kobieta. Oparła bagaż o przeszkloną wiatę i szukała czegoś po kieszeniach.
          Nagle kilka metrów dalej wyrosła druga postać, postawna i przynajmniej o głowę wyższa.
          Był to mężczyzna w kapturze. Wyłonił się dosłownie znikąd. Kilka sekund później już przy niej stał, a w jego uniesionej ręce zobaczyłam jakiś przedmiot. Obraz rozmazywał się w strugach deszczu, ale blask latarni przez moment ujawnił połyskujące ostrze. Wtedy dotarło do mnie, co się dzieje.
          On ją zabije.
          Chciałam otworzyć okno i krzyknąć, spłoszyć go, cokolwiek. Jednak nie zrobiłam tego.
          Gdy kobieta dostrzegła napastnika, było już za późno. Wypuściła z ręki parasol i rzuciła się do ucieczki, ale on był szybszy. Chwycił ją w pasie, przyciągnął do siebie i zdecydowanym ruchem przejechał nożem pod gardłem. Zdawało mi się, że widzę tryskającą krew. A może to był tylko deszcz...
           To wszystko trwało tylko kilka sekund, chyba nawet nie zdążyłam mrugnąć powiekami. Zrobiło mi się słabo. Moje ciało trzęsło się w środku, a nie mogłam się poruszyć, ani wydać z siebie żadnego dźwięku. Widziałam jak ofiara upada pod nogi oprawcy, a ten jeszcze chwilę nad nią stoi i przygląda się jej ciału. Nie umiałam tego wszystkiego pojąć. Tak bardzo pragnęłam, żeby to był tylko sen. Zamknęłam oczy i, płacząc, modliłam się, żeby to nie była prawda.
           Niestety, gdy ponownie podniosłam powieki, on nadal tam stał, lecz nie pochylał się już nad kobietą. Był wyprostowany, a spod kaptura ciemnej kurtki patrzyła na mnie jego lekko oświetlona, blada twarz. Nieznacznie przekrzywił głowę, jakby chciał mi się lepiej przyjrzeć. Krzyknęłam przerażona i rzuciłam się na łóżko. Roztrzęsiona ręka znalazła wyłącznik nocnej lampki.
           Nastała ciemność.
           Spięta, tkwiłam pod kołdrą, bojąc się nawet wziąć oddech. Wciąż klepałam słowa pierwszej lepszej modlitwy i rozmyślałam, czy morderca nadal tam jest.
            I o leżących na stacji zwłokach kobiety.
            Zabił ją na moich oczach! Właśnie byłam świadkiem morderstwa, a jego sprawca mnie widział. Przypomniała mi się opowieść Anki, po czym kolejna fala zimnego potu oblała całe moje ciało, od pięt po czubek głowy. Dygocząc i ledwie łapiąc kolejne oddechy, zastanawiałam się, co teraz będzie. Czy już po mnie idzie? W wyobraźni widziałam jak wchodzi do budynku szpitala i wjeżdża windą na drugie piętro, a potem przeczesuje każdą salę w poszukiwaniu przypadkowego świadka swojej zbrodni.
             Bałam się. Strasznie się bałam i pragnęłam o tym wszystkim zapomnieć. Zasnąć i obudzić się w normalnych okolicznościach. Mamrotałam kolejne zdrowaśki.
             Nagle trzasnęły drzwi. Potem kolejne. Otworzyłam oczy i zdumiona stwierdziłam, że jest już widno. Co prawda, wciąż miałam naciągniętą na twarz kołdrę, ale przebijały przez nią słoneczne promienie. Jak nigdy dotąd, byłam za nie niewypowiedzianie wdzięczna.
             Na oddziale, jak każdego ranka, panowało poruszenie, jednak zdawało się być inne niż zwykle. Piguły kręciły się po korytarzu, niemiłosiernie stukając drewniakami. Słyszałam ich nerwowe, podniecone głosy. Powoli zsunęłam kołdrę i spojrzałam na tarczę ściennego zegara. Była piąta pięćdziesiąt. Za wcześnie na pobudkę. Zwykle któraś z pielęgniarek zwlekała się z fotela nie wcześniej niż punkt szósta. A teraz miałam wrażenie, że już cały szpital stoi na nogach. A raczej na nich biega. Wstałam i z drżącym sercem podeszłam do okna.
             Świtało. Wokół stacji w promieniu kilku metrów porozciągano milicyjną taśmę w biało-czerwone paski. Dalej stał ambulans, do którego sanitariusze wkładali nosze. Czarny, wypukły worek, który na nich spoczywał, mógł mieć tylko jedną zawartość. Dwóch milicjantów rozmawiało ze sobą, a jakiś gość w kombinezonie pochylał się nad pokaźną plamą rozcieńczonej nocnym deszczem krwi.
             Nagle drzwi mojego pokoju otworzyły się z hukiem. Serce omal nie wyskoczyło mi gardłem. Wpadła Anka. Zwykle, przed śniadaniem, takie, niezgodne z regulaminem zachowanie by nie przeszło. Najwyraźniej, morderstwo tuż pod szpitalnym murem całkowicie zdezorganizowało oddziałowe życie.
           – Widziałaś to? – Anka przysiadła na parapecie i ani przez moment nie patrząc mi w oczy, obserwowała wydarzenia zza okna.
           – Ta – burknęłam. – Aż za dobrze.
           – A nie mówiłam, że pod lasem łaził jakiś podejrzany typ? To na pewno jego sprawka.
           – Miał krótką, ciemną kurtkę z kapturem?
           – No tak, przecież mówiłam. – Na moment łaskawie odwróciła głowę w moją stronę.
           – Widziałam jak ją zabijał – wycedziłam jak w transie.
           – Co? – Anka aż usiadła z wrażenia.
          Westchnęłam tylko, wciąż patrząc przez okno. Karetka właśnie odjeżdżała, a mundurowi nadal byli zajęci zabezpieczaniem dowodów.
          – On mnie widział. I teraz pewnie będzie chciał mnie zlikwidować.
          – Chyba żartujesz...
          – Tak, żartuję! Zmyślam sobie, bo nie mam nic lepszego do roboty! – wrzasnęłam na nią i się rozryczałam.
           Anka podeszła i chwyciła mnie za dłoń, którą od razu wyszarpnęłam.
          – Musisz o tym powiedzieć pigułom. Albo lekarzowi. Niech to zgłoszą na milicję – przekonywała mnie.
          – Nie ma mowy! Będę przesłuchiwana, a potem to już ten drań na pewno po mnie przyjdzie. Jak nic nie powiem, może mi odpuści. Czy ty wiesz, co to zemsta mordercy na przypadkowym świadku? Bo ja czytałam o takich rzeczach nie raz.
            Drewniaki w korytarzu zdawały się zbliżać do mojego pokoju. Wygoniłam Ankę i kazałam jej trzymać gębę na kłódkę, a sama poszłam się wysikać. Na drugim końcu korytarza dwóch milicjantów ściszonym głosem rozmawiało z ordynatorem. W kiblu puściłam pawia. Opłukałam się i na roztrzęsionych nogach przemknęłam do pokoju. Starałam się nie wychodzić z łóżka, dopóki nie zrobiło się nieco spokojniej. Poza tym piguły pilnowały, żebyśmy bez potrzeby nie opuszczali swoich sal.
            Cały dzień leżałam jak otępiała. Jednak wieczorem nie wytrzymałam. Musiałam pogadać z Anką. Od momentu, gdy wygoniłam ją z pokoju nie pokazała się u mnie. Obraziła się, czy co? Po obchodzie wymknęłam się więc na opustoszały korytarz, żeby sprawdzić, co u niej. Pozorny spokój mąciły stłumione rozmowy za drzwiami. Stanęłam pod piątką, w której leżał Maciek. Zajrzałam do niego. Spał spokojnie, więc tylko zostawiłam uchylone drzwi, bo brzdąc czasem budził się w nocy, z krzykiem, że jest ciemno.
            Tuż przed szóstką zaczęłam bardzo uważać na każdy kroki. Nadmierne szuranie kapciami mogłoby zdradzić moją obecność. Najwolniej jak umiałam nacisnęłam klamkę i wślizgnęłam się do środka. Na łóżku znajdującym się najbliżej drzwi siedziała Anka. Chyba wyczuła, że przyjdę. Pod oknem spała Zuzka. Oddychała tak cicho i płytko. Przez chwilę myślałam, że umarła.
           – Co z Zuzką? – spytałam, żeby się upewnić, że nic jej nie jest.
           – Chyba dobrze. Dostała prochy i śpi.
             Anka była jakaś przybita. Jej oszczędność w słowach mogła świadczyć o zbliżającej się fali depresji. Akurat teraz, gdy potrzebowałam jej wsparcia, energii, która zastępowała mi moją własną.
           – Podobno Maciek dobrze rokuje. Ma wyjść w przyszłym tygodniu – powiedziała po chwili.
           – Serio?
           – Słyszałam jak ordynator gadał z jego starymi – wymruczała, przeglądając kolejno każdy obgryziony paznokieć, jakby szukała jakiegoś ocalałego kawałka.
           – Przecież ostatnio miał przerzuty. Było coraz gorzej...
           – Widocznie stał się cud – skwitowała beznamiętnie, dokonując zębami egzekucji na znalezionym zadziorku.
           – A mówili coś o tym mordercy? Nie mam dzisiejszej gazety, bo Aneta nie przyszła na swój dyżur.
             Anka nagle zastygła.
           – Nic nie słyszałam. Zresztą, co mnie to obchodzi?
           – Jak to? Zapomniałaś już, że on mnie widział? To chyba normalne, że chcę wiedzieć, czy go złapali, albo czy mają chociaż jakiś trop.
           – Nic nie wiem – burknęła i przekręciła się na bok, naciągając kołdrę pod samą szyję. – Chce mi się spać.
           – Dzięki za pomoc, wiesz? Świetna z ciebie koleżanka. Tylko jak ty masz swoje fanaberie, to ja muszę cię wysłuchiwać. A teraz, gdy cię potrzebuję, odwracasz się dupą i idziesz spać.
             Milczała. Wstałam ze złością i podeszłam do drzwi. Gdy wkurzona ostrożnie zamykałam je za sobą, jeszcze raz spojrzałam na jej łóżko. Kołdra delikatnie się poruszała. Ale jakoś tak niemiarowo.
            Anka płakała.
            Stając w półmroku korytarza, poczułam ogromną pustkę. Tak naprawdę nie miałam teraz nikogo, na kim mogłabym się oprzeć. Anka zamknęła się w swoim świecie, Aneta była na zwolnieniu, Maciek, który był mi jak brat i dla którego chciało mi się coś w ogóle robić, miał nas opuścić na zawsze. Sama już nie wiedziałam, czy się cieszę z jego cudownego wyleczenia, czy jest mi z tym źle. Do tego jeszcze to morderstwo. Chyba zaczynałam wariować.
             Zrezygnowana człapałam z powrotem do swojego pokoju, wiedząc, że od naporu myśli długo nie zasnę, kiedy coś zwróciło moją uwagę. Drzwi od piątki były zamknięte, a przecież zostawiłam je uchylone. Zajrzałam do środka. Łóżko Maćka stało puste, a kołdra leżała na podłodze. Szybko przeleciałam wzrokiem po małej sali, ale nigdzie go nie było. Chyba gdzieś wyszedł, co było do niego zupełnie nie podobne. W nocy bał się wytknąć nos poza swój pokój. Pomyślałam, że jedynym miejscem, w którym mogę go znaleźć, jest łazienka. Przejrzałam wszystkie kabiny. Nie było go tam. Spanikowana, stanęłam na korytarzu i nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam zgłosić zniknięcia                Maćka w dyżurce. Nie chciałam się tłumaczyć z nocnych spacerów. Musiałam go odnaleźć sama.
            – Dlaczego dzisiaj? Dlaczego akurat dziś? – powtarzałam szeptem, ale z duszą na ramieniu szłam przed siebie, aż doszłam do szklanych drzwi dziecięcego oddziału onkologicznego, prowadzących na główny hol. Nacisnęłam klamkę. Drzwi okropnie skrzypnęły, więc zrobiłam tylko niewielką szparę, żeby jakoś się przez nie przecisnąć. Przeszłam obok windy i skierowałam się na schody, bo tylko nimi mogłam przejść dalej. Na poziomie minus jeden znajdował się łącznik między dwoma budynkami, prowadzący do oddziału wewnętrznego, a także do kaplicy.
               Schody pochłonęły mnie wszechobecną czernią, więc pokonałam je najszybciej jak umiałam. Ze strachu kręciło mi się w głowie. Miałam nadzieję, że za winklem odnajdę Maćka i szybko wrócimy na nasze bezpieczne, onkologiczne podwórko. Jednak gdy skręciłam, ukazał mi się jedynie bardzo długi, pusty korytarz, po środku którego tliła się tylko jedna żarówka. Położyłam drżącą dłoń na ścianie i niemal do niej przyklejona, zaczęłam stawiać drobne kroczki, w żółwim tempie przesuwając się wzdłuż korytarza. Co chwilę zdławionym głosem wołałam imię małego uciekiniera. Ale on nie odpowiadał.
                I wtedy mnie olśniło. Maciek bardzo wierzył w Boga, życie po śmierci i te wszystkie sprawy. Momentami widziałam w nim samą siebie sprzed kilku lat. I wtedy robiło mi się go bardzo szkoda, bo wiedziałam, że dziecięca naiwność kiedyś zamieni się w wielkie rozgoryczenie. A to boli bardziej niż tysiące igieł. Ale nie zamierzałam psuć mu tej wizji. Szanowałam ją i wręcz utwierdzałam, że jest tak, jak sobie wyobraża.
                Być może Maciek chciał podziękować za uzdrowienie i udał się do kaplicy. Tylko dlaczego akurat w nocy?
                Korytarz był bardzo długi. Co kilka metrów w ścianie znajdowało się zagłębienie, w którym szczupła osoba mogła się z powodzeniem ukryć. Przy jednym z takich zagłębień zauważyłam dwie bordowe krople. Wyglądały jak krew. Schyliłam się i dotknęłam jednej z nich. Była mokra i lśniąca. Świeża. Maciek miewał częste krwotoki z nosa. Wstałam i doszłam do połowy korytarza, gdzie na prawo odchodził łącznik między dwoma budynkami. Już chciałam tam skręcić, ale jeszcze raz spojrzałam przed siebie, na sam koniec ciemnego tunelu.
                Doskonale wiedziałam, co się tam mieści. Z uchylonych drzwi sączyło się nikłe, bladoniebieskie światło. Byłam tam tylko raz, gdy z Anką bawiłyśmy się w detektywów. Ale ten raz wystarczył, żeby dobrze zapamiętać to równie przerażające, co fascynujące miejsce.
                Nie wiem, jak to się stało, ale zanim się spostrzegłam, byłam już przy drzwiach kostnicy. Tak, jakby nogi same mnie tam zaniosły. Z wnętrza wydobywał się chłód i słodkawy odór. Zemdliło mnie, ale się nie cofnęłam. Przez niewielką szparę w drzwiach dostrzegłam sterczące do góry, blade stopy i drobną dłoń, zwisającą spod białego prześcieradła. Na kościstym palcu tkwił plastikowy, niebieski pierścionek w kształcie niezapominajki. Znałam go bardzo dobrze.
                Pchnęłam ciężkie drzwi i weszłam do chłodni. Z każdym krokiem odsłaniał się kolejny fragment spoczywających na wózku zwłok, a ja upewniałam się, że pierścionek, dłoń i odkryta, blada twarzyczka należą do Julki, mojej niedawnej współlokatorki.
Zasłoniłam usta, żeby dławiący żal, wydostający się z krtani nie zdradził mojej obecności w tym przeklętym miejscu.
                – Powiedzieli, że wyzdrowiałaś... – szepnęłam przez palce i stałam dalej jak wmurowana, gapiąc się na woskową kukłę, która kiedyś była moją koleżanką.
                Zapragnęłam jak najszybciej stamtąd uciec. Odwróciłam się na miękkich nogach, ale nim doszłam do drzwi, kątem oka zauważyłam drugiego trupa.
                Leżał w cieniu. Białe jak kreda ciało od stóp do pasa przykryto prześcieradłem. Góra była odsłonięta. Gdy podeszłam kilka kroków bliżej, dostrzegłam rude, kręcone włosy. Tę twarz też znałam. Co prawda, była całkiem odmieniona, skrzywiona, sinoblada, ale nie mogłam się mylić. Zacisnęłam pięści, boleśnie wbijając paznokcie w skórę, bo to nie mogła być prawda. A jednak.
               Czy Anka wiedziała, że jej mama nie żyje? Czy dlatego tak się dziś zachowywała? Jeśli tak, dlaczego nie wspomniała o tym ani słowem?
               Zaczynało mnie porządnie mdlić, a jednak postanowiłam przyjrzeć się zwłokom kobiety. Jej głowę od przodu przyszyto do tułowia grubym szwem, a między drobnymi piersiami znajdowały się płytkie rany, układające się w jakiś symbol. Coś jak ptak z rozłożonymi skrzydłami.
              To była ona! Kobieta z pociągu to mama Anki!
              Gdy to sobie uświadomiłam, poczułam paraliżujący strach. Zapowietrzyłam się i zapragnęłam być jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Wyleciałam z kostnicy, po drodze zahaczając metalowe nosze, które narobiły sporego rabanu. Miałam wrażenie, że zabójca jest blisko, że ukrywa się w zakamarkach szpitalnego korytarza. Biegłam ile sił w nogach, niemal dusząc się własną śliną i gubiąc luźne kapcie. Byle tylko dobiec do łącznika. W głuchej ciszy słychać było tylko moje człapanie i rwany oddech.
               Nagle, gdzieś z dworu dobiegł głos syreny. Krzyknęłam i zaczęłam płakać. Po chwili dotarło do mnie, że to tylko pociąg. Wciąż miałam wrażenie, że nie jestem sama, że ktoś za mną biegnie i chowa się w ciemnych zagłębieniach ścian. Gdyby nie to, że gdzieś tam, sam jak palec tkwił niczego nieświadomy Maciek, wróciłabym na oddział w kilka sekund. Ale musiałam po niego iść.
                   Skręciłam w lewo i biegłam dalej łącznikiem, nie oglądając się za siebie. Wpadłam do drugiego budynku szpitala i wspięłam po schodach resztką sił. Bolały mnie nogi i płuca. Pokonałam jeszcze kilka zakrętów, aż wreszcie stanęłam przed drewnianą bramą kaplicy, gdzie dostrzegłam kolejną kroplę krwi na posadzce.
                   Był tam, nie myliłam się.
                   Nadusiłam zimną klamkę i pchnęłam ciężkie wrota. W środku panował mrok. Jedynie na ołtarzu tliły się trzy grube świece, rzucając na pomieszczenie migoczącą poświatę. Szybko odnalazłam go wzrokiem. Maciuś klęczał w pierwszej ławce po lewej stronie ołtarza, opierając głowę na złożonych dłoniach. Tak pięknie się modlił. W zupełnej ciszy. Normalnie bym mu nie przeszkadzała, jednak w tej sytuacji nie miałam wyjścia. Musieliśmy jak najszybciej wracać na oddział.
                   Ruszyłam przed siebie. Minęłam kilka rzędów brązowych ław i już miałam łapać chłopaka za rękaw piżamy, gdy zza ołtarza wyłoniła się postawna postać – mężczyzna w skórzanej kurtce z kapturem i ciężkich wojskowych butach. Zrobił kilka kroków w naszą stronę.
                  Krzyknęłam, a w ślad za mną poszedł Maciek.
                   – Laura!
                    Odruchowo zasłoniłam go swoim ciałem i kazałam mu uciekać. Rozryczał się, ale posłuchał. Ruszył wzdłuż ławki i biegnąc bokiem, opuścił kaplicę. Po chwili byłam już sama z oprawcą. W jego dłoni lśnił długi nóż. Podchodził do mnie powoli, jakby pozbawiony emocji, a gdy zobaczyłam twarz, wyłaniającą się spod czarnego kaptura, osłupiałam.
                   Był piękny. Niemal nieziemsko gładki i wyrazisty. Idealnie regularne łuki zrośniętych ze sobą brwi nadawały mu powagi i surowości, ale w żaden sposób nie odbierały uroku. Błękitne oczy zniewalały łagodnością, hipnotyzowały głębią.
                    Zatrzymał się na odległość jakiś dwóch metrów i wyciągnął po mnie rękę, a wtedy jakbym przebudziła się ze snu.
                    Nagle zapragnęłam żyć. Choćby tylko tydzień, jedną noc, godzinę. Nie byłam gotowa na śmierć właśnie w tym momencie. Szarpnęłam się do ucieczki. Mijałam kolejne rzędy ławek, co chwilę potykając się i lądując na kolanach. Ale nie poddawałam się i biegłam dalej. Słyszałam, że idzie za mną niespiesznym, choć zdecydowanym krokiem. Już dobiegałam do drzwi, gdy nagle jakaś ogromna siła zatrzasnęła je tuż przed moim nosem. Klamka nie reagowała na szarpanie. Zrezygnowana, po raz ostatni upadłam na kolana. Moja symetryczna twarz rozciągnięta w grymasie żalu i strachu musiała wyglądać komicznie.
                    Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przyjąć śmierć, zgodzić się na nią. W końcu przyszła, jak o to wielokrotnie prosiłam, a ja jej nie chciałam. Czas rozciągnął się i zakrzywił. W jednej chwili zobaczyłam sierociniec, bicie, wrzaski, zamykanie w szafie, umęczone chemią ciało, poczułam jednocześnie metaliczne mdłości po chemii i rozkosz, jaką dał mi kawałek sernika, przyniesionego przez panią Anetkę w zeszłe święta. Moje ostatnie święta. Całe życie zamknęło się w tej jednej sekundzie, wypełnionej szczerym płaczem.
                        Wreszcie poczułam na piersi chłodną dłoń i... przestałam się bać. Jak za dotknięciem przyjaciela, wszystkie emocje wygasły. Objął mnie, klękając za moimi plecami. Przyłożył do szyi zimne usta i wyszeptał coś w nieznanym mi języku. Jego oddech pachniał jesiennym wiatrem, takim co się niesie znad lasu. Była w nim jakaś ziemista nutka, która działała jak narkotyk. Przycisnął ostrze do rozluźnionej krtani i pociągnął pewnym ruchem. Poczułam tylko ciepło, nic więcej. Ostatnim obrazem, jaki widziałam, były wesoło migoczące płomyki świec, odbijające się w zamkniętych drzwiach kaplicy. Powoli się rozmywały i gasły. Zanim nastała całkowita ciemność, dostrzegłam jeszcze rozłożysty cień ogromnych skrzydeł.
                     Skrzydeł czarnego anioła.

                     Patrzcie jak pięknie pada. Lubię płynący po szybie deszcz. Jakoś zawsze mnie uspokajał.
                     Już po kolacji. Nikt nie krzyczy, nie stuka drewniakami. Jest tak cicho, cudownie. Mogłabym tak tu stać i gapić się przez okno całą wieczność.
Patrzcie, Maciuś tak niespokojnie śpi. Chyba ma jakieś koszmary. Pewnie martwi się, że musi wyjechać. Obok łóżka stoi już spakowana walizka. Biedny maluch. Wybaczcie, muszę go przeprowadzić. Możecie mi towarzyszyć, jeśli chcecie.

                 Obudź się mały, no już.
                 Patrzy na mnie. Mruga. Chyba mnie widzi.
                 Nie bój się, to ja, Laura. Już niedługo cierpienie się skończy.
                 Kładę dłoń na jego ustach i nosie. Patrzy na mnie przerażony. Szarpie się, ale moja wola jest silniejsza, niż jego drobniutkie ręce.
                 Ciii, wszystko w porządku. Musisz tylko mi zaufać. Zobaczysz, tu jest lepiej, łatwiej. Ja tu jestem. Będę się tobą opiekować.
                 Lecą mu łzy jak grochy. Jest coraz słabszy. Już się nie rzuca, odpływa. O tak, bardzo dobrze.
                 Teraz śpij, braciszku. Do zobaczenia wkrótce.
                 A ja przejdę się po oddziale. Może ktoś jeszcze potrzebuje przysługi.

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
#opowiadania #groza #anna stańczyk

Więcej tematów: