Bęc – bęc – pac!
Trudno w to uwierzyć, ale on naprawdę był na wczasach.
Pac – pac!
Przed wyjazdem żona trajkotała: „Będzie wspaniale. Będziemy poza stresami pracy, sąsiadów i komornego. Będziemy mieszkać w ascetycznych wnętrzach byłych cel zakonników, nazywanych eremami. Będziemy dotykać przyrody – jezior, traw, słońca. To będą najcudowniejsze dwa tygodnie!”
Naiwny uwierzył.
Wyjechali.
Teraz, sapiąc z gorąca, tkwił zamknięty w klatce przydziałowego eremu. Przykuty ciężarem brzucha do rozkładanego fotela wyczekiwał nocy, aby sen wymazał godziny zesłania. Był uwięziony!
Bęc – bęc – pac – pac!
Oto opis jego więzienia:
STRONA POŁUDNIOWA.
Ocieniona ściana sąsiedniego eremu. Do wysokości dwóch metrów łuszczący się tynk, spod którego wyzierały kamienne bloki. Pełne zakamarków, z gnieżdżącymi się wszędobylskimi robakami. Natomiast w bardziej widocznych miejscach przykucnęły rozczapierzone pająki o długich, zbiegających się w ciężkim odwłoku nogach. Lubił je. Czasami, dla zabawy, rzucał w nie kamykami. Nie były tchórzliwe. Nawet gdy pocisk trafił o milimetry od siatki nóg, pozostawały nieruchome. I tylko celne uderzenie wyzwalało ucieczkę na trzech czy czterech zdrowych nogach.
Bęc!
Następne dwa metry przesłaniał dach. Czerwona stylizowana dachówka. I komin: obtłuczony, martwy. Stylizacja na prymityw nie posunęła się tak daleko, by w deszczowe dni trzeba było palić w piecu. Załatwiły to kaloryfery.
Wyżej nigdy nie patrzał, gdyż raziło go słońce.
Pac – pac!
Wyprostował nogi i z tyłkiem wczepionym w siedzenie fotela obrócił się w prawo.
STRONA ZACHODNIA.
Niski, nieciekawy murek. Za nim panorama jeziora – równie nieciekawa... Bo cóż z tego, że po jego powierzchni sunęły stada kajaków, żaglówek czy katamaranów... Drobne punkty, zbyt odległe, by się nimi ekscytować. Widok wielobarwnych żagli kładących się ku toni wody bardziej podobny był do żaglików zabawek puszczanych w wannie niż pełnej napięcia walce. Widział to przy okazji każdej kąpieli syna.
Gorzej było gdy łodzie zapędzały się bliżej lub gdy żona pożyczała lornetkę... Wtedy czuł żal. Ogromny tych opalonych, umięśnionych i owłosionych młodzieńców, lecz jeszcze większy do ich długonogich, roześmianych natarczywym rechotem dziewczyn. Łaszących się owych jednodniowych czy też trzydniowych, niechby nawet tygodniowych – ale nie wiecznych maskotek!
Bęc – pac!
Skarcił żonę za pożyczanie od obcych, a jeżeli – tak jak teraz – dostrzegał, że łódź podpływa bliżej, zaraz obracał się – co też niezwłocznie czynił.
Bęc – bęc!
STRONA PÓŁNOCNA.
Frontowa ściana ich eremu. Otwarte na oścież okno i drzwi. Słoneczna ściana. Bez pająków, oblepiona muchami, swą ruchliwością bez potrzeby i natarczywym bzyczeniem obrzydliwym. Poza tym kopia strony południowej. Bez rażącego słońca. Odtwarzał te szczegóły w pamięci, gdyż w tej chwili ścianę przesłaniała susząca się bielizna. Absolutnie nic ciekawego...
Pac!
STRONA WSCHODNIA.
Łuszczący się na poziomie dachów mur. W nim, po prawej stronie, brama z półokrągłym zwieńczeniem. Solidne, z pociągniętych bejcą dębowych desek, drzwi. Chyba autentyk? Mosiężna klamka z ozdobnymi wywijasami i nadnaturalną dziurą na klucz. Też zabytkowa. Klucza nie było, bo i dziura zapchana, więc piętnaście centymetrów wyżej przykręcona, lśniąca niklem zasuwka. W całości – szczelna zasłona!
Bęc – bęc – pac!
To, co było za tym murem drażniło go najbardziej. Ale też hipnotyzowało... Wpatrywał się w klamkę, czekając aż drgnie pod naciskiem dłoni.
Pac – pac!
Tam było wszystko, a on tu.
Żona, jak co dzień prócz niedzieli, kiedy to wydzwaniała pod każdy znany jej numer, pojechała do pobliskiego miasteczka na zakupy. Jakby w tej mieścinie mogło być co innego, niż w sklepach ich dzielnicy!
Nim się nikt nie zajmował.
Bęc – pac!
Mógłby...? – zamyślił się.
Mógłby z dna walizki wyciągnąć ukryte tam pisma pornograficzne, a nikt nie obrzuciłby go zgorszonym spojrzeniem.
Mógłby spod strumienia zimnej wody wyjąć chłodzącą się butelczynę żytniej i wytrąbić ją do samego dna, a nikt nie spojrzałby złakniony na jego pulsujący przełyk.
Mógłby... Wszystko mógłby! Lecz po co? Dla kogo?
To przez ten mur: jego więzienie.
Bęc – bęc – traaach!!!
Kula ziemska wyprysła wysoko w przestrzeń niebieską. Afryka, Azja, Europa zawirowały w szalonym piruecie. Z brzegów wystąpiły morza, runęły lawiny gór.
Przez kilka sekund kula mocą uderzenia wzbijała się jeszcze wyżej, lecz potem nieuchronna siła ciążenia powstrzymała jej pęd. Na moment glob zastygł w zawieszeniu, jakby zastanawiając się, czy nie pozostać na nieboskłonie na zawsze, ale w końcu zaczął opadać. Najpierw leniwie, później coraz szybciej i szybciej.
Poderwał się, pobiegł, kula była już tuż – tuż jego chciwie wyciągniętych ramion, już miał ją pochwycić, objąć, gdy naraz niefortunny poryw wiatru wypchnął ją poza teren eremu, zwracając graczom.
Zaraz też usłyszał nie kończące się: bęc – bęc – pac!
Powrócił sflaczały na fotel i obrócił tyłem do muru, a przede wszystkim do tego co za nim.
Bęc – bęc – pac – pac!
Zaledwie zaspany dociągnął ciężkie walizy z przystanku autobusowego, wykłócił się o przydział eremu i umęczony zwalił swe bladolice ciało na usłużnie rozłożony przez żonę fotel by prażyć je bezlitośnie na słońcu, a już usłyszał: bęc – pac, i zobaczył kulę zataczającą łuk nad murem. Z lewa na prawo. Z prawa na lewo. Z lewa – bęc, z prawa – pac. Bęc – pac – bęc – pac!
Przez pierwsze dni cierpliwie czekał, aż zaproszą go do gry. Nadaremnie...
Pac!
Więc zaciął się i czekał, aż przyjdą po niego, a on będzie mógł zignorować ich zaproszenie.
Równie bezskutecznie. Bęc!
Bęc – bęc – pac – pac! – i prysły dwa tygodnie!
Tak naprawdę wcale nie chciał grać. Nie był tak naiwny, żeby w swoim wieku, potrząsając brzuchem, uganiać się za nadmuchiwaną piłką. Z doświadczenia wiedział, że największy mir wzbudza siedząc.
Ale gdyby tak piłka wpadła do jego celi...
Najpierw usłyszałby okrzyki zgrozy, potem ciche szepty. Trwałaby narada, kogo posłać po piłkę. Oczywiście wybrano by najzgrabniejszą dziewczynę, aby go udobruchać. A po chwili dobiegłoby delikatne pukanie i klamka wreszcie drgnęła. To nieśmiało weszłaby ona. On niedbale podałby piłkę, rzucając przy tym stosowną kwestię: Ładnie pani wygląda, czy coś w tym rodzaju. I wtedy oczarowana piękność zostałaby z nim, zapominając o graczach.
Bęc – pac – pac!
To był optymalny wariant.
Pac!
Wciąż nie wiedział, jak powinien zareagować, gdyby po piłkę przybiegł jeden z młokosów. Tak właśnie to przed nimi się chował. Kobiety były bardziej wrażliwe. Nawet te, wydawałoby się, które maja prosto w głowie. One potrafią docenić nie tylko siłę włókien mięśniowych, lecz równie szybko dostrzegają inne walory, schowane pod fałdami ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.
Bęc – bęc – klap!
Plask!
Zerwał się z fotela i zatrzepotał rękoma, nie rozumiejąc co uderzyło go w twarz. Dopiero gdy wirujące płaty rozwiały się sprzed oczu, obok rozdygotanych oczu ujrzał leżący najspokojniej globus.
Stało się. Był w jego mocy...
Na moment aż zaniemówił.
Ale zaraz potem wiedział już co robić.
Do ściany przyskoczył błyskawicznie. Zdecydowanym chwytem wyrwał z niej sterczący tam od niepamiętnych czasów przerdzewiały gwóźdź.
Puufff!!!
Odrzucił zbrodniczy gwóźdź i wściekle zdeptał flak kuli ziemskiej. Za rażące słońce! Za jednodniowe dziewczyny! Cisnął zwłoki na siedzenie i z trudem łapiąc oddech stał patrząc na dzieło.
Koniec z bęc – bęc – pac – pac!
Naraz nieśmiało skrzypnęły nie naoliwione drzwi. Na podwórze eremu wbiegła umorusana dziewczynka. Gdy go zauważyła, zatrzymała się zaskoczona. Drgnęła komicznie.
– Dzień dobry. Przepraszam, myślałam, że nikogo nie ma...
Była w wieku jego syna, lecz jakoś bardziej ufna i roztropna. Wzrokiem przez cały czas poszukiwała piłki. Wiedział, że nie może jej zobaczyć, przesłaniało ją oparcie, ale otwartość dziewczynki go speszyła.
– Czy to ładnie wchodzić bez pukanie? – burknął. Milczała, więc dodał. – No pewnie, ja to się nie liczę.
– Ależ nie! – zaprotestowała energicznie. – Myślałyśmy, że tu mieszka tylko ta miła starsza..., ta miła pani. A jej prawie nigdy nie ma. Gdybyśmy wiedziały, że pan się tutaj nudzi, z ochotą zaprosiłybyśmy pana do gry.
Podeszła bliżej.
– Nie nudzę się... – zaszokowany jej szczerością, usilnie poszukiwał rozwiązania tej niespodziewanej sytuacji. – A poza tym... ja nie umiem grać!
– To żaden problem – machnęła beztrosko rączką. – Nauczymy pana raz-dwa.
Jego syn nigdy by mu tego nie zaproponował. Dziewczynka podeszła bliżej i – jakby chciała natychmiast zaciągnąć go do gry – spróbowała chwycić go za jego dłoń.
Wyszarpnął się.
Czego ona od niego oczekuje?!
– No tak, ale... piłka się przebiła! – osaczony jej życzliwością, wreszcie odnalazł swoją siłę. Zatryumfował! A przynajmniej tak mu się wydawało, lecz jedynie do chwili, gdy nie ujrzał jej szarzejących oczu. Z wolna stawały się podobne oczom syna.
– Upadła prosto na gwóźdź..., no ten, no, gdzie on jest? Widzisz – ten! Tu leżał. A piłka spadła na sznur, widzisz – suszy się bielizna, zachybotała w jedną, w drugą stronę i upadła na ganek. gdyby spadła na trawę, nic by się nie stało. Ale upadła na ganek, odbiła się i ciach! – próbował jeszcze coś tłumaczyć, szamocząc się w bezradnej gestykulacji. Podskakiwał, schylał się, unosił na palcach jednak bez przekonania. – Tak, tak to było... już dawno chciałem wyrzucić ten gwóźdź... – urwał.
Mówił by dalej, ale nie miał do kogo. Dziewczynka wybiegła.
Opadł na fotel aż zatrzeszczały szwy.
Niech tylko wróci żona; zaraz zagoni ją do pakowania. Pora wracać. Do sąsiadów i komornego. Do swego żywiołu bez niespodzianek – pracy urzędnika za ogromnym biurkiem, zastawionym niezliczonymi pieczątkami, które trzeba przystawiać w odpowiednim miejscu.
Pac – pac!