„Klub Murakamiego” to nie jest książka do czytania naraz, ciągiem, od przysłowiowej deski do deski. To historie, które należy sobie dawkować, racjonować, by móc w pełni smakować i literacki warsztat, jak i fabularne linie, które niespiesznie, ostrożnie, ale zarazem konsekwentnie oplatają czytelnika.
To siedem historii, zamkniętych w szkatułkowej konstrukcji opowieści ukrytych w opowieści. Kilku literatów z tytułowego Klubu Murakamiego spotyka się, by zaprezentować sobie nawzajem napisane przez siebie nowele. Co ważne, historie te inspirowane są prozą klubowego patrona.
I tak zaczyna się seria siedmiu opowiadań o samotności, o próbie znalezienia sobie miejsca w świecie, o pragnieniu bliskości i o tej bliskości utracie. O samotności, która jest wymuszona, niechciana, która przychodzi na przekór staraniom, by jednak jej uciec.
Piotr Witold Lech zanurza się w świat męskich emocji. W przepaść osamotnienia, odrzucenia i wynikającego z tego niezrozumienia mechanizmów regulujących damsko – męskie relacje. Jest w tej książce dużo żalu, dużo spychania odpowiedzialności na kobiety, które jednak, mimo wszystko, wciąż nie umieją kochać narratora, wciąż odrzucają jego uczucia, wybierają kogoś innego. Bo nie był dość dobrym, nie był takim, jak być powinien. A może właśnie był, ale za mocno, za bardzo? Choć brzmi to paradoksalnie, to i ja znam z życiowych perypetii taki stan. I – poniekąd – go rozumiem. Dużo w tym odczuwaniu (i pisaniu o nim zarazem) goryczy, ale goryczy i zasmakowanej niegdyś, jak wspomniałem, a więc – tym samym zrozumiałej. I – z perspektywy czasu – niesłusznej. Albo inaczej – celującej w niewłaściwy ton, spychający w pewnym stopniu brzemię odpowiedzialności na kobiety, które zawsze odtrącają, zawsze kochają innego. Co bohaterowi w jakimś stopniu uwłacza, odzierając go z pełności, jaka wyrażałaby się przez związek, przez tą wyjątkową formę wspólnoty pomiędzy dwojgiem ludzi, zarówno tak otwartą na drugiego, a jednocześnie tak intymną w swojej czułej istocie. Rodziła się więc we mnie, podczas lektury, chęć polemiki z autorem, bo o ile rozumiem mechanizm jego odczuć, ich źródło i proces ich wzbudzania, to jednocześnie, przy posiadanym bagażu emocjonalnych doświadczeń, zmuszony jestem nie zgadzać się z autorskim punktem widzenia, z którym niegdyś było mi po drodze, który niegdyś w jakimś stopniu (i niegdysiejszym osamotnieniu, podzielałem), ale który zdołałem poniewczasie przepracować i dostrzec błędne ukierunkowanie jego założeń. A może to skuteczna ucieczka od samotności mnie uwolniła> Uleczyła? To jednak prowadzi bezpośrednio do niezgody z punktem widzenia autora. Co – jednocześnie – jeszcze mocniej determinuje wartość jego prozy. Bowiem to właśnie świadczy o literackiej jakości – ta przestrzeń powstała w obrębie lektury i kontemplacji treści, dla polemiki, dla niezgody nawet, ale niezgody ideowej, światopoglądowej, która doskonale korelować może – i koreluje – z wprawnością warsztatową twórcy i z samą strukturą opowieści.
Bo nie rzecz w tym, by przyklaskiwać, by autor zawsze mówił naszym głosem, patrzył naszym spojrzeniem. By widział to, co my widzimy. O wiele wartościowsza, w sensie poznawczym, okazuje się właśnie ta odmienność spojrzenia, niejednokrotnie zmuszająca do refleksji, do zmiany optyki, dla nie tyle może przemodelowania (choć i to się zdarza) własnej wizji światopoglądowej, co ponownego jej przemyślenia, przeanalizowania. A to zawsze, samo w sobie, jest stymulujące rozwój, pozwalające uniknąć myślowej, poglądowej stagnacji, skostnienia umysłowego.
Wspaniale radzi sobie Piotr Witold Lech ze słowem. Pozornie nudne (z mojej przynajmniej, jakże subiektywnej w ocenie perspektywy) czynności, jak łowienie ryb, potrafi rozwinąć do arcystarannego studium pożytkowania czasu, którego nie ma czym wypełnić. Precyzja opisu, staranność i skupienie poświęcone oddaniu niuansów całego procesu świadczy o warsztatowych umiejętnościach, ale i redakcyjnej dyscyplinie. Dzięki czemu powstaje historia złożona z pomniejszych opowieści, mówiona jakże różnymi głosami, a jednocześnie łącząca się we wspólny, szerszy wydźwięk, swoisty wielogłos, próbujący opowiedzieć o cierpieniu – tym emocjonalnym, ulotnym, często niesprecyzowanym – człowieka samotnego. A jednocześnie człowieka, który próbuje kochać, cieszyć się, kontemplować chwile, bowiem ma świadomość kruchości życia i tychże chwil ulotności.
Nie stopniuję wartości poszczególnych, zawartych w powieści nowel, bowiem wszystkie, spojone wspólną klamrą „klubowiczów” cechuje podobna warsztatowa jakość i jednocześnie jakże odmienny bagaż emocji i doświadczeń. Wszystkie są warte uwagi, wszystkie przesycone są głęboką refleksją, co jakże wyróżnia je spośród pisanej na kolanie, na szybko, niedbale serwowanej literatury, jaka obecnie zalewa rynek, przesłaniając swoja bezliteracką masa pozycje jakże wartościowe. Czy zresztą można takie miałkie pisanie nazywać w ogóle literaturą? Bo prozę Piotra Witolda Lecha można, a wręcz należy. Bo to odróżniająca nie tyle amatora, od zawodowca, ile grafomana od artysty, umiejętność nie tylko wykorzystania warsztatowych narzędzi do pisania ujmującego językiem literackim, ale też biegłość zaklinania odczuć i myśli w zdania, w ciąg opowieści. A to – wbrew pozorom – wcale niełatwa sztuka. Na pewno dostępna współcześnie coraz mniej licznym.
Bardzo lubię okładkę tej powieści. Reprodukcja obrazu Gierymskiego „Kuter na brzegu morza”, autorstwa Wiesławy Ożóg skupia jak w soczewce ten ujmujący spokój morskiego wybrzeża, ale i, mimowolnie niesione nim osamotnienie. Obraz namalowany w trakcie pobytu artysty w belgijskim Heist wyraża swoiste oczekiwanie. Tak, jak ów kuter czeka na kolejne wypłynięcie w morze, kolejne zadanie, które ujmuje jego istotę i czyni potrzebnym, tak, autor, ustami swoich bohaterów, zdaje się opowiadać o właśnie takiej potrzebie bycia potrzebnym, o takim oczekiwaniu na uzasadnienie bycia, istnienia, trwania. Oczekiwaniu, które niestety, wciąż się nie kończy, mimo upływającego czasu.
„Klub Murakamiego” to książka bardzo melancholijna, mocno refleksyjna i na wskroś emocjonalna. Zupełnie – zdawać by się mogło – niemęska literatura, a potrafiąca uchwycić sedno tego, o czym mężczyźni myślą, co czują, a o czym niejednokrotnie boją się powiedzieć. Albo – jeśli nawet mówią, to nikogo nie ma w pobliżu, kto by słuchał. A może czasem warto nadstawić ucha? Piotr Witold Lech mówi ustami swoich postaci o wszystkim, o czym warto, a o czym często my, mężczyźni, boimy się powiedzieć.
Ale warto mówić. A jeszcze bardziej – być wysłuchanym.
Książka do zamówienia w sklepie: Klub Murakamiego - Piotr Witold Lech
Recenzja ukazłą się na portalu BadLoopus - to internetowy magazyn poświęcony kulturze popularnej, zagadnieniom popularnonaukowym, ilustracji i literaturze dziecięcej.
Mariusz Wojteczek
Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.