(nie) zwyczajny wtorek

Podziel się:

Wtorki są najbardziej bezsensownymi dniami tygodnia ani to jego początek ni środek, a i do weekendu tysiące minut… Bezsensowne te wtorki, gówniane i dupne, ot co – pomyślałam, przecierając zaspane powieki, zupełnie nie mając ochoty rozpocząć kolejnego dnia. Świeżo wyprana pościel i pluszowy koc bez reszty pozbawiły mnie jakiegokolwiek zaparcia do walki o opuszczenie łóżka. Odbicie godziny z zegara ściennego na szybie szafy stojącej zaraz przy łóżku przywołało jednak moje myśli do porządku.

Szósta dwadzieścia sześć… jeszcze cztery minutki… – wymamrotałam, naciągając na głowę kołdrę, i wtuliłam się w miękką poduszkę.

Nieubłagany dźwięk budzika po chwili jednak przerwał ostateczną próbę lenistwa. Czas wstawać.

ALEXA, zagraj mi wtorkową playlistę – rzuciłam szorstko w stronę mojej podsłuchiwaczki.

Jestem już kompletnie przekonana, że podsłuchuje moje rozmowy, a potem bez skrupułów sprzedaje informacje do firm, które automatycznie wysyłają mi reklamy sprzedażowe rzeczy, o których właśnie wspominałam. Na początku byłam pewna, że pojawianie się tych reklam to kwestia czystego przypadku, z czasem jednak takowe przypadki przerodziły się w nachalny zbieg okoliczności, a w te już nie wierzę. Codziennie mam ochotę kopnąć ją i zrzucić ze schodów na zbity plastikowy pysk, ale potem szybko przypominam sobie, że kosztowała mnie prawie dwieście funtów i musiałabym ją zastąpić kolejnym bezprzewodowym głośnikiem, co ratuje jej mizerne życie. Ma małpa jedna szczęście, że nie stać mnie na karate kopy Franka Kimono.

***

Z głośnika stojącego na półce w korytarzu rozbrzmiały dźwięki The world is a bit blurry Billie Eilish. To jedna z tych piosenek, które kochałam, a zarazem nienawidziłam każdym centymetrem swojego ciała; katowałam się nią nadal zbyt często, aby móc pomyśleć, że stawała się mi obojętna. Jej tekst zawsze przypominał mi o nim.

(…) Where did you go?
I should know, but it's cold
And I don't wanna be lonely
So show me the way home
I can't lose another life

 

(…) Gdzie poszedłeś?
Powinienem wiedzieć, ale jest zimno
I nie chcę być samotny
Więc pokaż mi drogę do domu
Nie mogę stracić kolejnego życia

 

(…)Hurry, I'm worried
The world's a little blurry
Or maybe it's my eyes
The friends I've had to bury
They keep me up at night
(…) Pospiesz się, martwię się
Świat jest trochę zamazany
A może to moje oczy
Przyjaciele, których musiałem pochować
Budzą mnie w nocy

 

***

Zaczynam czuć jego zapach, myślę przez chwilę, że z tęsknoty zaczyna mi odbijać, odwracam głowę w stronę plastikowej półeczki w łazience i widzę jego płyn pod prysznic – to on tak pachnie. Zamykam oczy, wplatam dłonie we włosy, odchylając je na jedną stronę szyi, wyobrażam sobie jego oddech na moim karku, ciepły i powolny. Uwielbiałam, kiedy zawsze budził mnie swoim oddechem, mój wrażliwy kark stawał się często początkiem figlarnych igraszek. Po plecach przechodzi mi dreszcz, zaczynam oddychać szybciej, zbiera mi się na płacz. Jasna cholera… Wzdycham, otwieram oczy i potrząsam głową poirytowana.

Nie płacz Ewka, bo tu miejsca brak…mówię do siebie i wachluję dłonią przed czubkiem nosa.

Siadam na brzegu wanny, marszczę brwi i mimowolnie odpływam myślami do tamtego, o ironio pańska, WTORKU. Nigdy wcześniej sześć miesięcy tak mi się nie dłużyło, może czas zwalnia, kiedy jego upływ zaczyna odmierzać złamane na miliony kawałków serce? Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Smaki, zapachy, które buty miałam ubrane, o czym rozmawiałam z szefem w pracy. Jaka radość towarzyszyła mi na myśl o zaplanowanym wieczorze z mężem, tak bez okazji, po prostu z chęci bycia razem. Chciałam ugotować mu carbonarę, kupić butelkę białego wina. Przywitać go w seksownej bieliźnie i potem kochać się z nim namiętnie do utraty tchu. Skończyłam pracę o dwie godziny wcześniej, pojechałam do Tesco po kilka produktów i wino. Wszystko szło mi idealnie – zielone światła na drodze, brak kolejki przy kasie, nawet promocja na alkohol. Pamiętam, że towarzyszyło mi przekonanie, iż nic nie może stanąć mi na drodze zrealizowania planu „idealnego wieczoru”. Coś jednak stanęło… Tym czymś okazał się fiut mojego męża w ustach sąsiadki z naprzeciwka!

Często, oglądając filmy, widziałam takie sceny, gdy kobieta przyłapuje mężczyznę w trakcie zdrady – zatyka ją, zalewa się łzami i wybiega z pokoju. Cóż, dziś już wiem na pewno, że nie zrobiłabym kariery w Hollywood. Nie mówię, że mnie na początku nie zatkało, kiedy stanęłam w drzwiach MOJEGO salonu. Początkowy szok jednak szybko zamienił się w szał i zawartość reklamówki posłużyła mi za broń podręczną.

Jej się oberwało najpierw. Butelka z winem zmiotła ją z nóg i znokautowana upadła z kolan przed kanapą na dywan. MÓJ dywan! Do tej pory nie udało mi się do końca wyprać krwi tej suczy… Nigdy nie zapomnę widoku Roberta z wybałuszonymi gałami i gaciami u kostek. Świnia. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, żeby podbiec do niego, zerwać mu je błyskawicznie i wykopać za drzwi z gołą dupą, a przed tym dać mu w mordę – tak mocno, że przez miesiąc jeszcze miałam siniaka na dłoni. To chyba prawda, że kobiety, kiedy dostają szału, najpierw coś robią, a potem myślą…

Skończyło się pewnie kilkoma szwami na głowie u tej szlampy. Nie wiem, co powiedziała w szpitalu, średnio mnie to w sumie obchodziło. Robert już nigdy się nie pokazał w naszym domu po tym, jak napisałam mu bardzo wylewnego esemesa. Serce mi pękło, kiedy mnie zdradził. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego mi to zrobił. Przecież się kochaliśmy, mieliśmy bardzo, ale to bardzo udany seks. Kochaliśmy się bardzo często i nigdy nie było nudno w łóżku ani gdziekolwiek indziej. Byłabym w stanie mu to wybaczyć, gdybym wiedziała, że brakowało mu mojej uwagi, miłości czy troski. Mówią, że „jak pies się naje w domu, to nie szuka kości po mieście”. Wychodzi na to, że mój mąż cierpi na hiperfagię i ma zaburzenia łaknienia. Szmaciarz!

To dziwne, jak serce potrafi zmienić miłość w nienawiść. Nigdy wcześniej nikogo nienawidziłam… Nigdy. Źle mi z tym. Złamał we mnie wszystkie wartości. Nie przesadzam, upewnił mnie w tym fakt, z którego nie jestem zbyt dumna.

Otóż Robert, wiedząc, jaką potrafię być furiatką, nie odważył się nigdy przyjść po swoje rzeczy do domu. Nie mógł też ich stamtąd zabrać, gdy byłam w pracy, bo zmieniłam zamki w drzwiach i nie miał do niego wstępu. Kilka razy próbował się tłumaczyć, wyjaśniać, przepraszać, pisał maile, esemesy. Nie uległam. Po miesiącu się poddał, pewnie chwilę przed tym, kiedy mogłabym zmienić zdanie. Po jakimś czasie poprosił, żeby Janek, u którego mieszkał, przyjechał po wcześniej spakowane przeze mnie toboły. Pech chciał, że akurat wróciłam z knajpy ze spotkania z koleżankami. Poszłam wtedy wylać z siebie gorzkie żale i uzupełnić braki płynów dosyć dużą ilością tequili. Zaprosiłam go do środka i od słowa do słowa, od herbaty po kilka lampek wina, stało się, co się stało. Uwiodłam go; wiem, że to moja wina, co się między nami wydarzyło. Brzydzę się sobą, kiedy o tym pomyślę. Prawo talionu nie rządziło nigdy moimi czynami, przynajmniej do tamtego wieczoru.

Na drugi dzień po wątpliwie moralnej przygodzie zadzwoniłam do znajomego adwokata i poprosiłam go o przygotowanie papierów rozwodowych. Moje małżeństwo konało po zdradzie Roberta, ja dobiłam je tylko swoją. Nie było sensu tego ciągnąć. Przeszło mi przez myśl kilkukrotnie, żeby się z nim spotkać i porozmawiać, lecz obraz Rachel na kolanach w salonie, jego dłonie trzymające ją za kark w trakcie szybkich ruchów jej głowy, a potem mojego ciała penetrowanego przez Janka nie zostawiły we mnie nadziei na przeskoczenie muru, który wyrósł między nami. Czułam, że zawiodłam jako kobieta, żona, a co gorsze jako ja… sama przed sobą.

Gareth pomógł mi we wszystkim, w przyspieszonym tempie. Papiery rozwodowe dostarczono wczoraj, wraz z notatką, że kopia do podpisu Roberta dotrze do niego w tym samym czasie. Położyłam je na blacie w kuchni. Wiem, że podpisanie ich jest nieuniknione, ale nie jestem na to jeszcze gotowa.

Całą noc śnił mi się smutek, w różnych postaciach – chyba tak rezonuje ze mną te kilka kartek papieru, które już niedługo udokumentują moją porażkę. Mam ochotę zadzwonić do pracy i udać jakąś chorobę, zakopać się w łóżku, trochę się nad sobą poużalać. Muszę jednak jechać do biura, przynajmniej na poranne spotkanie z szefem dotyczące budżetu charytatywnego naszej firmy.

***

Z zadumy wyrywa mnie dźwięk dzwonka w komórce. Podchodzę do stolika nocnego i przeszywa mnie zimny dreszcz. Nie odbieram. Rozmowa z Jankiem jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. Zresztą nie mam mu nic do powiedzenia. Wracam do łazienki i zaczynam myć zęby. Po chwili kolejny raz dobiega mnie melodia refrenu Valerie Amy Winehouse. Muszę ją zmienić, za bardzo mi o nim przypomina – szepczę do siebie i kontynuuję, nie spiesząc się. Przyglądam się sobie w lustrze i stwierdzam, że strasznie mnie te ostatnie sześć miesięcy sponiewierało – moja twarz nigdy nie wyglądała tak szaro. Robert zabrał ze sobą cały mój blask. Smutno mi, trudno mi złapać pełen oddech, jakby ktoś mnie ścisnął, nie dając mi się wyrwać. Nie mogę się ruszyć, analizuję, co się ze mną dzieje… Może mam atak paniki? Nigdy wcześniej takowych nie miewałam, robi mi się zimno, sztywnieją mi dłonie i oblewa mnie zimny pot, moje stopy wydają się ciężkie i zupełnie bezwładne.

Zaraz przejdzie, zaraz mi przejdzie… – powtarzam rytmicznie w myślach.

Słyszę tykanie zegara w sypialni – miarowo odmierza mój puls. Nie panikuję, zamykam oczy i staram się oddychać systematycznie. Widzę postać Roberta, uśmiecha się do mnie, łapie mnie za dłoń i całuje, po czym smutnieje. Nie puszczając mojej dłoni, zachodzi mnie od tyłu i zaciska ramiona wokół mojej klatki piersiowej. Jego wyobrażenie w mojej głowie materializuje się pod postacią bólu. Cała drżę. Mieszanka zapachu jego perfum, chłód i dreszcze wywołują we mnie przepaść. Wszystko wokół mnie milknie, zaczyna brakować mi tchu. Mam wrażenie, że bezruch, w jakim utknęłam, trwa całe wieki. Nagle dźwięk tłuczonego szkła dobiegający z salonu na dole przywraca ostrość myśli.

Schodzę, powoli trzymając się poręczy, kręci mi się w głowie – jest ciężka i skołowana. Nie staram się niczego analizować, nie potrafię trzeźwo myśleć, czuję się jakbym była w jakimś amoku. Otwieram drzwi do salonu i podchodzę do regału w rogu pokoju. Tuż przed nim na podłodze leży ramka z naszym zdjęciem ślubnym. Potrzaskane szkło przecięło jego twarz. Wybucham płaczem. Nie chcę płakać, nie teraz. Uczucie niemocy i żalu jednak doszczętnie zalewa moje oczy. Klękam przed zdjęciem i szlocham jak opętana. Obraz pękniętej i połamanej ramki staje się wyznacznikiem definitywnego końca. Zbieram większe kawałki szkła, drewniane fragmenty z podłogi i kładę je na blacie obok papierów rozwodowych. Po chwili pojawia się mój Albert i zaczyna się do mnie łasić, jakby czuł, że potrzebuję chwili uwagi. To pewnie on strącił zdjęcie z regału, a ja wyczytałam z tego znowu zbyt wiele. Podnoszę go i przytulam się do jego czarnego futra, ten mruczy i ociera łepek o moją twarz.

Jesteś głodny? – pytam, patrząc na zegarek na wyświetlaczu mikrofalówki. Szósta czterdzieści pięć. Wieki w łazience trwały zaledwie niecałe pięć minut? Chyba już kompletnie postradałam zmysły.

Karmię kota, włączam ekspres do kawy i wracam na górę. Muszę się zbierać do pracy. Podnoszę telefon i widzę kilka nieodebranych połączeń od Janka i wiadomość: „Zadzwoń. Pilne.” Nie dzwonię, nie mam siły, nie potrafię. Ubieram się, maluję i schodzę z powrotem. Robię kawę w kubku termicznym, łapię kilka potrzebnych rzeczy i wychodzę z domu. Korki na drodze wydają mi się większe niż zwykle. Decyduję więc, że pojadę bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami. Skręcam w boczną ulicę koło parku i wjeżdżam w jednokierunkową łączącą moje miasteczko z centrum przemysłowym na jego przedmieściach. Z radia dobiegają mnie skoczne dźwięki jakiejś piosenki z listy przebojów, słońce padające przez przednią szybę samochodu przyjemnie ogrzewa dłonie trzymające kierownicę. Pusta przestrzeń przede mną uświadcza mnie tylko w fakcie, że podjęłam słuszną decyzję, wybierając tę drogę do pracy. Znak limitu prędkości dał mi chwilę wytchnienia, lubię czasami mocniej przycisnąć pedał gazu, dając tym sobie złudne poczucie wolności. Spoglądam za okno na zielone pola pszenicy i oddycham głęboko.

Trzy miarowe puknięcia w tylne drzwi pasażera wybijają mnie z przyjemnego zamyślenia. Co jest do jasnej cholery?! Patrzę na prędkościomierz, jadę sześćdziesiąt mil na godzinę.

Dziwne… – myślę, marszcząc brwi.

Po sekundzie w samochodzie robi się chłodno, jakby samoistnie włączyła się klimatyzacja. Spoglądam na deskę rozdzielczą: klima wyłączona, a na termometrze dwadzieścia dwa stopnie. Serce zaczyna mi walić, a palce u rąk drętwieją. Po chwili zapala się kontrolka środkowego tylnego siedzenia i słyszę miarowy dźwięk napominający zapięcie pasa. Jakby pod czyimś ciężarem zaczęło pikać. Przez plecy przebiega mi dreszcz, aż mrowieją mi stopy. Nie obracam się, nie patrzę w lusterko, boję się. Oddech mam przyspieszony, z ust mi paruje, a na policzku czuję okropny chłód, jakby mnie dotknęła jakaś kostucha. Ogarnia mnie panika, w środku cała się trzęsę a na zewnątrz paraliżuje mnie strach. Już miałam zacząć krzyczeć, ale po kilku sekundach wszystko ustało, kontrolki wróciły do normy, w aucie zrobiło się ciepło jak wcześniej i ustało pikanie. A ja poczułam się, jakby ściągnięto mi z klatki piersiowej co najmniej dwadzieścia kilo.

Zatrzymałam samochód przy drodze i ogarnął mnie taki ryk, że z trudnością byłam w stanie oddychać. Nie potrafiłam zrozumieć, co się mi przed chwilą przydarzyło. Po kilku minutach uspokoiłam oddech i znalazłam w torebce telefon. Chciałam zadzwonić do pracy i pod pretekstem złapania gumy wykręcić się od przyjazdu do biura. Na ekranie jednak czekało na mnie siedemnaście nieodebranych połączeń od Janka i dwie wiadomości:

Ewa, Robert się powiesił. Znalazłem go w jego pokoju, był jeszcze ciepły, robiłem, co mogłem, żeby go uratować, ale mi się nie udało. Właśnie zabrali jego ciało. Lekarz stwierdził zgon i oszacował po temperaturze ciała, że musiał to zrobić między szóstą a siódmą dziś rano. Zostawił teczkę. Otworzyłem ją, zanim zabrała ją policja. Był w niej list (wysyłam Ci zdjęcie) i podpisane papiery rozwodowe. Tak bardzo mi przykro. Zadzwoń, jak odczytasz tę wiadomość.

Wyświetliłam zdjęcie i przeczytałam:

Tyle bym dał, by móc Cię znowu objąć i pocałować.
Pogłaskać po policzku, przytulić, kiedy myjesz zęby, czy posmyrać po karku.
Być przy Tobie, patrzeć, jak pięknie się razem starzejemy.
Myśl o tym, co Ci zrobiłem i ile przysporzyłem Ci tym bólu, odbierała chęć do życia.
Bez Ciebie nic już nie ma sensu. Ja też już nie mam sensu.
Wybacz mi

Robert


 

*************************************************************************************************

 

Dominika Caddick

 

Promotorka i wydawca projektów nieznanych autorów oraz debiutantów. Z natury realistka, z wyboru optymistka z głową pełną niekonwencjonalnych pomysłów i marzeń. Kiedy tylko czuje, że życie wokół niej za bardzo się rozpędzi, ucieka w świat samotnych spacerów i starych piosenek. U ludzi ceni szczerość i tolerancję oraz otwartość na piękno otaczającego świata. Dominika Caddick Urodzona w 1984 roku, z pochodzenia białoborzanka, od 2005 roku mieszkająca w Anglii. Autorka dwóch nowel obyczajowych Jednak i …tak miało być oraz tomiku poezji Życiem pisane. Laureatka tytułu Osobowość Roku 2020 w dziedzinie kultury w Gorzowie Wielkopolskim.


 

 

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
#opowiadania #proza obyczajowa #Dominika Caddick

Więcej tematów: