Stephen King jest grafomanem?

Podziel się:
Stephen King jest grafomanem?

Nic nie dołuje mnie tak bardzo, jak chlanie piwa. Nie żebym miał coś przeciwko złocistemu napojowi. Nawet lubię! Niestety piwo ma to do siebie, że najlepiej smakuje w towarzystwie. A wiadomo... w towarzystwie się rozmawia. No, a o czym rozmawiają pisarze? Przeważnie o mizerii innych pisarzy. 

To mniej więcej ten styl: „Czytałeś ostatnią powieść Pierdulkiewicza? Ale kał! A moją czytałeś? Wybitna! Po prostu genialna.” Słowo „kał” wypowiadane jest w specyficzny sposób á la Robert Górski w skeczu „Lachony”.

Przez lata nic się nie zmienia. Nawet nieźli... Nawet znakomici pisarze, z jakąś podziwu godną fascynacją uwielbiają pastwić się nad wszelką konkurencją, dyskredytując ją za wszystko, co napisała oraz radośnie odsądzając od czci i wiary. Wyjątki istnieją, ale są niestety nieliczne. 

Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z kilkoma tuzami polskiej fantastyki oraz grozy. Przy trzecim piwie rozmowa nieuchronnie zaczęła staczać się w stronę tematu – „gdybym pisał po angielsku byłbym już dzisiaj królem lub nawet cesarzem literatury popularnej.” 

To dla mnie zawsze trudny moment.

Widzę bowiem przed sobą ponadprzeciętnie zdolnych ludzi, z gigantycznym przerostem ego, którzy cierpią na galopującą manię wielkości.

A ponieważ sam cierpię dokładnie na tę samą przypadłość, więc zastanawiam się zawsze, czy zacząć im udowadniać, że to mnie należy się tytuł władcy dusz, czy też posłuchać uważnie ich skowytu o tym, jak bardzo są niedocenieni.

Najczęściej wybieram wariant drugi. Nie żebym specjalnie grzeszył skromnością, ale dlatego, że człowiek może się dużo dowiedzieć o słabościach potencjalnych rywali.

Rzeczonego dnia, a właściwie wieczora dyskusja bardzo szybko pomknęła w kierunku, jednego z ulubionych tematów naszych ukochanych, umiłowanych bossów literackich. A zatem zaczęto rozważać problem, który można sprowadzić do stwierdzenia/pytania „dlaczego taki X żyjący w USA zarabia ciężki szmal strugając swe głupawe powieścidła, a ja geniusz literacki władający w sposób wybitny językiem polskim klepię biedę; cierpię niedostatek; mam mniej niż bym chciał?”

Jeden z dyskutantów – człowiek cyniczny i pewny siebie stwierdził, ku pokrzepieniu serc: „Taki Stephen King, to przecież czystej wody grafoman. Połowa jego opowiadań zostałaby odrzucona przez polskie redakcje branżowe, gdyby nie wiedziały, kto jest ich autorem.” Gość z rejonów południowych naszego kraju nie używał oczywiście frazy „redakcje branżowe”, ale portal, dla którego piszę na tytuły periodyków w artykułach spogląda niechętnie, więc niech już tam mu będzie.

Zacytowane zdanie wywołało... W internecie stwierdzilibyśmy, że falę hejtu. Natomiast w realu należałoby chyba stwierdzić, że odwaga gwałtownie staniała i kolejni zasłużeni dyskutanci zaczęli deklarować, jakimż to straszliwym grafomanem jest Stephen King. „Tego nie da się czytać. Nigdy nie mogłem znieść jego wnerwiającego ględzenia o niczym” – zadeklarował pewien wojownik-pisarz co, to się mieczom i szablom nie kłaniał. „Bo, Amerykanie prymitywni są. A on jest prostą emanacją tej głupoty” – oświadczył młodzieniec, który za kilka lat będzie miał już zapewne na koncie więcej książek niż ma lat. „Głupie, nudne, kawoławiczne i prymitywne. Nie czytam, bo już na początku wiem, jaki będzie koniec” – zawyrokował facet... którego nazwijmy tutaj starym wyjadaczem z interesującym dorobkiem.

I co państwo na to? Oczywiste jest, że zdania są podzielone. Stephen King, jak każdy pisarz z ugruntowaną pozycją, ma zarówno szerokie grono miłośników, jak i zdeklarowanych wrogów – bo amerykański, bo prymitywny, bo upraszcza, bo komplikuje, bo ględzi, bo niedopowiada... bo... bo... bo...

No i pewnie każda grupa ma trochę racji. Mieszkaniec Bangor grzechów na swoim literackim koncie ma co niemiara, ale też ilość jego pisarskich zasług wydaje się nieprzeliczona.

A jeśli ktoś ma wątpliwości, czy powyższy tekst nie jest zwykłym pierdzieleniem w bambus (wiadomo, że w oryginale nie napisałem pierdzieleniem), niech sięgnie po zbiór opowiadań Stephena Kinga „Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści”.

Tyle samo w nim Literatury (przez wielkie L), co Kiczu. Ten kicz też powinien być zapisany z wielkiej litery, bo daj Boże nam czytelnikom, aby tandeta uprawiana przez innych pisarzy, była na takim właśnie poziomie!

Wszystkim tym, którzy zarzucają Kingowi, że jest wyrobnikiem pióra, a nie twórcą prawdziwej literatury polecam lekturę opowiadań: „Człowiek w czarnym garniturze” lub „Jazda na kuli”. Ich lektura nie zjeży włosów na głowie, więc dla miłośników czystej grozy są „mało wartościowe” (cytat jest autentykiem, a zdanie zostało wygłoszone z pełną powagą przez szesnastolatka – zatem człowieka w wieku w którym zna się odpowiedzi na wszystkie pytania świata).

Nie wiem do końca na czym polega siła wymienionych historii... Chyba właśnie na tym, że są prawdziwą literaturą, a nie lepieniem słów w zdania.

Pierwszy z tekstów wzbudził jednak moją grozę (chociaż w kategoriach horrorowych jest mało straszny). Opowiada bowiem o pierwotnym złu, które było, jest i będzie. Groza tej opowieści nie tkwi w dekoracjach i gadżetach, ale w odwołaniu się do czegoś, czego nie można do końca zrozumieć, a co wyciąga swe szpony w kierunku naszego świata.

„Jazda na kuli” do pewnego momentu lektury może wydawać się sztampowym kawałkiem o duchach. Ale wystarczy dobrnąć wraz z bohaterem do jego rodzinnego miasteczka, aby zrozumieć, że to również (a może przede wszystkim) opowieść o uczuciach, o miłości i o tym, że zbyt rzadko mówimy bliskim, że ich kochamy.

Stephen King pokazuje, że jest prawdziwym literatem, który pisuje opowieści grozy, a nie pisarzem grozy. To stwierdzenie nie jest zwykłym chwytem retorycznym, tylko istotą rzeczy, którą warto zrozumieć, zanim zacznie się oceniać autora „Miasteczka Salem”.

Dla ludzi, którym literackość wisi kalafiorem, gdyż lubią się bać przy lekturze, bać na prostym, nazwijmy to zmysłowym poziomie, autor tomu „Wszystko jest względne” przygotował kilka rarytasów. Oprócz opowiadania tytułowego wymienić warto jeszcze „Prosektorium numer cztery” (King udowadnia, że ma chore poczucie humoru i za to go cenię – to co kiedyś załatwiała łza, dzisiaj załatwia... sami musicie przeczytać), „Siostrzyczki z Elurii” (opowieść osadzona w uniwersum cyklu powieściowego „Mroczna wieża”), „Drogowy wirus zmierza na północ” (sam nie wiem, czego się bałem w tym cholernym opowiadaniu).

W tomie „Wszystko jest względne” King pokazuje jakim wszechstronnym i utalentowanym pisarzem stał się przez lata. Bawi się stylem, nastrojem, naszymi uczuciami... Jeżeli amerykański grafoman tworzy na takim poziomie, to proponuję naszym tuzom pióra, a właściwie klawiatury, wziąć się ostro do pracy, zamiast mękolić po kilku piwach...

W przeciwieństwie do jankeskiej prozy Stephena Kinga, w polskiej grozie oraz fantastyce mało jest niestety prawdziwej literatury (o którą od zawsze walczył Maciej Parowski). To najczęściej fajne opowieści, które przyjemnie się czyta, a potem zapomina bez wyrzutów sumienia.

O prozie faceta od „Lśnienia” zapomnieć naprawdę trudno!

                                                                       MOONKEY

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
#felietony #marek żelkowski #warto przeczytać #stephen king #promowany

Więcej tematów: