Nie ma w tym sensu. Nie wystarczy skreślić słowo czy zdanie, wstawić w to miejsce inne i wszystko wróci do porządku. Cała kartka rękopisu upstrzona skreśleniami, poprawkami, dodatkami była do wyrzucenia. Tylko zmiąć i cisnąć w kąt pokoju!
Ileż już takich kartek kłuje oczy, gdy w następnym zastoju rozglądam się bezradnie po pokoju. Ta niema sterta osłabia efekt równo ułożonych, już zapisanych stron. Nie mam odwagi, by przenieść ją do kosza; bojąc się, że utracę je bezpowrotnie. I chociaż nie zdarzyło się bym powracał kiedykolwiek do nich – to brak tego śladu pisarskiej ułomności bardziej mnie przeraża niż kontrast pomiędzy spęczniałą masą odrzutów, a niewielką ryzą zaakceptowanego materiału. A w tej chwili wątpiłem czy i te strony są coś warte?
Od kilku dni siedziałem nad jedną sceną i zamiast podążać naprzód, w wątpliwościach mnie ogarniających cofałem się coraz głębiej. Teraz wykroczyłem poza granice zapisanych stron i czułem wstręt do samego pomysłu!
Czyżbym przegrał? Czy po napisaniu tylu stron można dojść do wniosku, że nie posiada się ani krzty talentu? Przecież to ponad dwa miesiące pracy, często mozolnej, ale nabierającej kształtów... Czy te dni osamotnienia, o które walczyłem miałyby udowodnić mi błędność rozbudzonych ambicji? Do chwili przyjazdu w tę głuszę, nie potrafiąc zwyciężyć w walce z własnym umysłem zwalałem winę na otoczenie – przepełnione hałasem okna, rozwieszony jak pajęczyna zapach żony, nakładający się rytm pracy i odpoczynku. I gdy wreszcie wyzwoliłem się od tych wszystkich pokus, zamykając w odosobnionym domku do czasu, gdy nie wyjdę z gotową powieścią, miałby nadejść koniec?
Nie mogę powrócić do oczekującej w zaufaniu żony, nie mogę powrócić do niewierzących w me siły przyjaciół, nie mogę powrócić do świata, z którym pożegnałem się jako szary człowiek – nie mogę chociażby dlatego, że nie umiem już inaczej żyć. Nie ma dla mnie innej jasności poza olśnieniem w chwili skojarzenia, nie ma dreszczy szczęścia bez skrzypienia pióra w trakcie wypełniania pustej kartki...
I chwila obecna. Wielogodzinne wyczekiwanie z odłożonym piórem, krzątanie się bez celu po pustej izbie, spoglądanie w zamglony las, otaczający mnie grubym na wiele kilometrów pasmem. Wierna kopia dnia wczorajszego. I dnia przedwczorajszego. Już wiem, że i taki będzie dzień następny. Oczekuję tylko chwili, gdy będę tak zmęczony, że przestanę myśleć i rzucę się na łóżko by zasnąć. Przynajmniej tych kilka godzin wybawienia. Może we śnie odnajdę brakujące ogniwo, które pozwoli mi pracować dalej? Albo niech sen wykreśli marzenia i rano wstanę, spakuję kilka drobiazgów i powrócę pogodzony do domu niczym po zakończonych wczasach. Albo niech się przebudzę... Byle tylko zasnąć! Zapomnieć!
Wolno budziłem się... Nie otwierając oczu wsłuchiwałem się w rytm myśli, chcąc wybadać, z jakim stanem świadomości. Nie potrafiłem go zdefiniować – w głębi kołatała się myśl, aby wstać natychmiast, że nastąpiła zmiana, która pozwoli mi pisać. Leżałem jednak dalej, gdyż tę ledwo wyczuwalną pochłaniała gwałtownie inna: rosnąc z każdą sekundą doganiała mnie fala niepokoju dni wczorajszych, wypełniając uczuciem lęku i goryczy. Próbowałem uciec z powrotem w sen, lecz było już za późno...
Wstałem więc i rozejrzałem się po pokoju, wciąż nie wierząc, że i ten dzień zostanie spisany na straty. Wszystko było na swoim miejscu... Jakiej mogłem oczekiwać zmiany? Tylko przemiana duchowa mogła cokolwiek zmienić, a ja byłem kompletnie wygaszony z najmniejszych iskierek żaru tworzenia.
I wtedy mój wzrok padł na stół. Na wygładzonej wielekroć ryzie leżała książka, chociaż pamiętałem, że wczoraj jej tam nie było. W całym domku nie było żadnych książek, odgrodziłem się od talentu innych, by nie zgubić własnego.
Książka jednak leżała. Kto ją tu położył i kiedy? Przecież nie ja? Spojrzałem na sufit, podejrzewając, że może spadła ze strychu, lecz między belkami nie dostrzegłem żadnej szpary. Szybko zerknąłem na okiennice – ani śladu włamania. Do drzwi nie było po co biec: byłem pewien, że są zaryglowane. Byłem przecież jedynym człowiekiem w promieniu wielu kilometrów i zbyt dużą nieostrożnością byłoby pozostawienie jakiegokolwiek wyjścia starannie nie zamkniętego.
Przyjrzałem się uważniej obwolucie – zły gatunkowo papier, całkowicie pomięty, w skorupie załamań zachował barwność okładki oraz tytuł i nazwisko autora. Było oczywiste, że książka przechodziła z rąk do rąk przez wiele lat. Przestałem na nią patrzeć, aby przypadkowo nie odczytać nazwiska człowieka, który osiągnął to, o czym ja marzyłem i co jeszcze niedawno wydawało mi się tak bliskie. Czyja złośliwość podrzuciła tę książkę, chcąc rozjuszyć moją świadomość?! Jeżeli ten ktoś myślał, że tym sposobem zdopinguje mnie do pracy – przeliczył się!
Hipoteza o tajemniczym osobniku podrzucającym książki była oczywiście jedynie próbą obrony przed prawdą. Nie wierząc bowiem w moce nadprzyrodzone, wyjaśnienia tej zagadki musiałem szukać w kapryśnej podświadomości. Widocznie we wczorajszym zamroczeniu wyciągnąłem książkę z podwójnego dna walizki, gdzie umieściłem ją jeszcze przed wyjazdem nie wierząc w swoje siły twórcze. I nie miał znaczenia fakt, że nie pamiętam tego. Jeżeli nie pamiętam bym ją wyłożył, to również mogłem nie pamiętać chwili jej wkładania!
Gdy już wszystko przemyślałem, zaciekawiło mnie, jakiego autora wybrałem na chwilę własnego upadku, czyja twórczość miała mnie pobudzić do dalszej pracy?
Wziąłem niewielki tomik do ręki. Serię doskonale znałem, sam zamierzałem wydać w niej swoją powieść. Miała duży nakład i bez większych oporów drukowała pozycje debiutantów. Musiałem w takim razie czytać tę książkę – znałem wszystkie wydane od początku istnienia serii. Przybliżyłem obwolutę do oczu, aby rozszyfrować nieliczne czytelne litery. Te, które czytałem nie układały się jednak w żadne znane mi nazwisko. Zrezygnowałem i odwróciłem kartę tytułową...
To, co wyczytałem wytrąciło mi książkę z rąk, złapałem ją jednak w locie i przycisnąłem do piersi. To moje nazwisko złożone ręką zecera wypełniało czarnymi czcionkami biel kartki! Odsunąłem ostrożnie książkę od siebie, by jeszcze raz przyjrzeć się okładce – teraz minimalne odcienie szarości papieru ułożyły się w moje nazwisko. Nie było wątpliwości.
Czyżbym aż tak wyrafinowany kawał sobie sprokurował? Teoria o samo podrzuceniu stawała się coraz mniej realna. Aby uzyskać całkowitą pewność, pobiegłem do przedpokoju i jedną ręką ściągnąłem pustą walizkę z półki. Jedną – gdyż z drugiej nie wypuszczałem książki, aby w równie tajemniczy sposób nie zniknęła. Wieloczynnościowy scyzoryk znalazłem w kieszeni kurtki. Bez żalu rozprułem walizkę na drobne pasy, lecz żadnego schowka nie znalazłem... Nie było zatem realnego wytłumaczenia. I tym razem było to słuszne, gdyż sama książka stanowiła największą zagadkę! A może to jednak kawał? Może oprócz mego nazwiska i tytułu pozostałe strony zawierają tekst innego autora? Wystarczy przejrzeć kilka początkowych stron...
Nim oderwałem wzrok, przeczytałem już pierwszy rozdział. Był zgodny z tym, co napisałem. Jednak czy to magia druku, czy czekające mnie jeszcze wygładzenie materiału sprawiły, że zdania nabrały pełni, układając się w fascynującą, wartką narrację. Były to jednakże moje słowa! Z olbrzymim żalem zamknąłem książkę. Mimo podniecenia nie chciałem uczynić czegoś, czego bym później żałował.
Jeżeli jednak zerknę na datę wydania, czy nakład, w niczym nie zmieni to mojego losu – i tak już mocno zachwianego samym pojawieniem się książki... – pomyślałem.
Nazwiska korektora i redaktora serii nic mi nie mówiły. Może były prawdziwe i tacy ludzie rzeczywiście pilotowali te tomiki, a może nie? Nakład też był standardowy: 100000 egzemplarzy. Czy dzisiejszej nocy pojawiło się w różnych miejscach sto tysięcy książek, czy tylko ta jedna? Odpowiedź znalazłem bardzo szybko. I chyba tylko temu, że od rana spotykały mnie coraz większe niespodzianki, należy przypisać fakt, że po przeczytaniu daty nie zwariowałem. Rok wydania miał nastąpić za dwa lata! Najbardziej niewiarygodne zjawisko przyjąłbym teraz jako wiarygodne, balansowałem jednak na cienkiej linie i w każdej chwili groziło mi szaleństwo.
Czym była ta książka? Złudzeniem zmęczonego umysłu? Podarunkiem z przyszłości? Nie znałem, a nawet bałem się szukać odpowiedzi. Z drugiej strony nie mogłem książki rzucić w kąt i zapomnieć.
Nie wierzyłem w dwustronną możliwość podróżowania w czasie. Według mnie realny był tylko jeden kierunek – w przyszłość. I to nie w wymyślnych maszynach, a za pomocą udoskonalonej metody hibernacji. Tylko poprzez zamrożenie lub spowolnienie funkcji życiowych organizmu można poznawać to, co nie było dla nas przeznaczone. Możliwe przy tym będą komplikacje związane z tym przeniesieniem – rozmowy z prawnukami, obserwacje kierunków rozwoju świata – ale to, choć w mniejszym stopniu, jest udziałem każdego dostatecznie długo żyjącego człowieka.
Natomiast cofanie się do praźródeł istnienia, obojętne czy o sekundę, czy o wieki jest niemożliwe. Jedynie za pomocą twórczości można uchwycić to, co rozbłyska na ułamki sekund w naszej świadomości, równie szybko wygasa i odpływa w mrok nieświadomości, zapomnienia. I jedynie pisarz potrafi uchwycić te chwile, rozciągając w czasie tak, aby były widziane i dla innych ludzi... W pewnym stopniu czyni to także fotografia czy film, lecz to zewnętrzna powłoka, klasyczna metoda archeologii na miarę naszych czasów, być może w przyszłości jeszcze bardziej udoskonalona – trójwymiarowa, ale nigdy nie wchodząca w głąb człowieka.
I nie wierzyłem w wyprawy zespołów badawczych, które za pomocą maszyn czasu podglądałyby życie sławnych ludzi czy przebieg wielkich bitew. Nie wierzyłem w ingerencję naszych wnuków oraz w obawy formułowane przez pisarzy SF, że zmienią one bieg historii; bądź w tworzenie przeskomplikowanych sytuacji, udowadniających, iż takie ingerencje nie odniosą zamierzonych rezultatów.
Nie wierzyłem... Powinienem użyć tego czasu, gdyż to, co mnie spotkało, wywróciło cały ten światopogląd. Było schematem wielokrotnie wykorzystywanym, rodem z literatury SF – lecz jakże inaczej wytłumaczyć materializację książki jeszcze nie napisanej?! Mogłem tylko podążyć tym tropem, szukając wyjaśnienia przyjmując, że myliłem się: podróże w przeszłość są możliwe!
Już wcześniej dostrzegłem, że książka jest podniszczona. Czy ten, który mi ją przesłał chciał w ten sposób dać mi sygnał, że cieszy się popularnością? Czy czytelnik z przyszłości odnajdując w mojej dalszej twórczości ślad dzisiejszych rozterek, zapragnął dodać mi otuchy i wyciągnął z półki egzemplarz, który czytał jego ojciec, a może i dziadek? Nie było sposobu, aby odgadnąć z jak dalekiej przyszłości jest ta przesyłka. Zastanawiałem się, czy to nie ja sam, dożywszy chwili, gdy podróże w czas miniony staną się możliwe, nie zechciałem oddalić dręczącej mnie kiedyś niepewności. Czy jednak wybrałbym podniszczoną książkę? Mógłbym skorzystać z następnych wydań... A może chodziło o to, by wyraźnie mi podpowiedzieć, że niedługo nadejdzie sukces? Dwa lata dzielące dzień dzisiejszy od czasu wydrukowania powieści, to czas minimalny, aby złożyć książkę w wydawnictwie. Czyżby to była wskazówka, że powinienem jak najszybciej ukończyć powieść? Jak tego dokonać, gdy od wielu dni stoję w miejscu? Chyba żebym zajrzał do stron, nad którymi obecnie pracuję i korzystając z wydrukowanych już słów znalazł trop...?
Tak się stało. Czytałem fragment akapitu i dalej już z zamkniętymi oczyma mogłem odtwarzać dalszy ciąg. Moja świadomość przenikała z każdego słowa, przecinka czy układu zdań. Czułem się jakbym odnajdował w pamięci dawno zapomniane strofy wiersza, który babcia czytywała mi przed snem, a który w zawierusze natłoku myśli lat młodzieńczych zagubił się, aby na starość, po usilnych prośbach wnuka się odnaleźć. Kto wie, czy niepokoje, które przeżywamy dzisiaj nie są po części rozterkami naszych dziadków i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, odpowiadamy na ich pytania? Odczuwałem to jasno teraz, gdy zagłębiałem się w to, co jeszcze nie zdążyło wypłynąć. I chociaż przez cały czas tworzenia zanurzałem się niczym nurek w otchłań – to w tej chwili dosięgałem dna...
Przerzucając jednak następne strony, odkrywałem świat coraz mniej mi znany. Początkowo dziwiłem się temu – jakże to, powieść, nad którą pracuję i która jest mi znana do końca nie może mi być obca – ale szybko zrozumiałem dlaczego tak jest. Nie wystarczy szczegółowe opracowanie wątku fabularnego. Przypadkowość rzeczywistości potrafi zmienić to, co wydaje się niezmienne. Ból zęba, kłótnia z żoną, dobry obiad, błysk promienia zza chmur – te przypadki tworzą wielkość dzieła. Ich genialność nie jest rezultatem starannie opracowanego planu, stworzonego tak, by szokować czytelników nieoczekiwanymi woltami fabuły, lecz chwilą słabości pisarza, który przypadkowe zdarzenia potrafi tak zlać z materią, nad którą pracuje, że znajdą one interesujące odbicie, które zdumiewa nas nowym, odkrywczym sensem. Ułomność osobowości czy ciała pisarza jest jego siłą! Tylko wyjątkowi twórcy nie lękają się rozdrapywania swoich słabości na użytek tysięcy czytelników i dlatego tak mało jest książek doskonałych. Ta przypadkowość znalazła też widocznie odbicie w książce, którą czytałem: w mojej książce – czasami mi obcej, gdyż nie znałem jeszcze czynników, które zmienią moje zamierzenia, dodając akcenty genialności. Zanim jeszcze zamknąłem książkę, spojrzałem na dopisek; daty rozpoczęcia i ukończenia pisania wskazywały, że czekają mnie trzy miesiące pracy. Zaraz potem przyszło opamiętanie...
Ostatni dopisek był tym dnem, od którego musiałem się odbić; zapomniałem jedynie o dekompresji, powrót do rzeczywistości był straszliwy. Zdałem sobie sprawę, że czytając książkę, skorzystałem z najbardziej wiarygodnego rozwiązania, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Ta książka to cały mój świat, który podstępnie wykradziono mi, nim jeszcze stworzyłem go w sobie. Jakże mogłem nie pomyśleć, że czytając ją uspokajam sumienie, zmuszające mnie do pisania. Co teraz potrafi nakłonić mnie bym tworzył to, co już wyczytałem tak znakomicie ułożone? Chciałem natychmiast spalić tę książkę, lecz powstrzymałem się. Byłby to kolejny błąd. Czy świadom jej końcowej formy, wytrwałbym w katuszach nieudolnego składania ułomnych zdań? Przecież znając kształt ostateczny nie potrafiłbym powtórzyć go z pamięci. Prędzej bym zrezygnował zagubiony w pytaniach czy piszę tak, jak to wyczytałem.
Czyż nie ma wyjścia?! A gdybym przepisał książkę, słowo w słowo? Właściwie mógłbym uczynić kilka błędów, aby korektor mógł je poprawić. Przepisywanie zajęłoby mi najwyżej miesiąc, mógłbym wcześniej wrócić do domu, do żony. Następną książkę będę pisał już przy niej. Kto wie, czy niedawne załamanie nie było wynikiem braku jej osoby? O ile łatwiej szłoby mi pisanie, gdybym codziennie wieczorem mógł patrzeć jak czyta dopiero, co napisane strony. Z ruchu oczu odczytywać niedawno ułożone słowa... Tak, gdybym nie przyjeżdżał tutaj, tworzyłbym nadal... Lecz w tej chwili nie mogłem wrócić. Nie mogłem także przepisać książki; nie potrafiłbym wręczyć jej rękopisu mówiąc, że to moje dzieło. Wyczułaby, że nie ma w nim potu udręki. A gdyby nawet nie – sam bym jej powiedział.
Nie mogłem książki przepisać, nie mogłem tworzyć powtórnie – nic nie mogłem uczynić, aby w myśl zasady stworzonej przez pisarzy SF nie naruszyć strumienia świata. To było oczywiście najmniejsze zmartwienie. Co miałem zrobić z sobą?!
Z odrazą odrzuciłem książkę w kąt, tam gdzie wcześniej ciskałem pokreślone strony. Postanowiłem przejść się, lecz nawet podczas długiego spaceru po lesie nie potrafiłem zapomnieć. Spacer był korzystny z jednego powodu: nie jedząc przez cały dzień, a pod wieczór wyruszając na długą wędrówkę, tak opadłem z sił, że po powrocie natychmiast zasnąłem. I tak jak wczoraj z jedną myślą – zapomnieć!
Nie zapomniałem, ale też i nie myślałem o tym. Obudziłem się z uczuciem apatii, które skutecznie odgradzało mnie od wszelkich myśli.
Nic nie musiałem zrobić. Żadnych zadań, oczekiwań, pragnień. Po raz pierwszy od przyjazdu mogłem poczuć się jak na prawdziwych wczasach. W lodówce znalazłem kilka jajek i nie śpiesząc się przyrządziłem prawdziwą jajecznicę. Z boczkiem, cebulą i odrobiną mleka. Po tym kawalerskim śniadaniu wyszedłem z wędką nad pobliski strumyk i pomimo mżawki do wieczora próbowałem złowić jakąś rybę na kolację.
Tak monotonne zajęcie, jak oczekiwanie na dobrą wolę ryby, nie wywoływało nawrotów wątpliwości dnia wczorajszego. Chyba w ogóle nie myślałem, a cieszyłem się delikatnymi kręgami wody, które od czasu do czasu wywoływało niezdecydowanie ryb. Walka pomiędzy cierpliwością myśliwego a pożądaniem ofiary tak mnie wciągnęła, że dopiero mrok przegnał mnie do domku.
I tak jak rano, jajecznica z ostatnich jajek była wyśmienita. Włączyłem telewizor i z patelnią w ręku przyglądałem się twarzom osób dyskutujących o suszy rujnującej rolnictwo. Zastanowiłem się, czy susza wpływa na nośność kur, lecz nie znajdowałem argumentów za jedną czy drugą stroną? Potem była dobranocka, trochę zwariowana albo telewizor miałem rozregulowany, bo przez cały czas widziałem słońce niebieskie i chmury zielone. Dziwna to była awaria, gdyż pozostałe barwy widziałem prawidłowo. Jednak tak jak na kurach, tak i na telewizorach się nie znałem.
Później spikerka zapowiedziała reportaż z miasta, w którym się urodziłem, odstawiłem więc patelnię na podłogę i wygodnie rozpostarłem w fotelu. Ucieszył mnie ten niespodziewany powrót do lat dziecięcych.
Ale z minuty na minutę program coraz bardziej mnie rozczarowywał. Nie poznawałem swojego miasta, nie znałem jego nowych osiedli, pomników, szkół... Czekałem jedynie na wstawki, które pokazywałyby starsze fragmenty; te, które stały już, gdy mieszkałem w nim. Wciągnięty w rozważania o naturze przemijania dopiero po paru chwilach uświadomiłem sobie, że stare dzielnice, które właśnie pokazywano, nie należą do mego miasta. Byłem tego całkowicie pewien – mogłem nie poznać budynków, ale sylwetki ratusza tak charakterystycznej, nie mogłem pomylić. W pierwszym momencie zadałem sobie pytanie, czy go nie przebudowano, lecz lektor odpowiadając na nie, z uśmiechem mówił, że jego forma zewnętrzna pozostaje nie zmieniona od prawie pół wieku. A gdy na dodatek pokazano rzeczkę, która przepływała przez środek miasta – zdębiałem całkowicie. Przecież najbliższa rzeka, nad którą zresztą często jeździłem z kolegami, była odległa o dobrych parę kilometrów od miasta. A kamerzysta nadal bezczelnie kpił z mojej pamięci odjazdem kamery odsłaniając most łączący ratusz z miastem. W następnym ujęciu zobaczyłem, że stoi on na wyspie... To już było ponad moje siły. Wściekły wyłączyłem telewizor. Włączyłem go jednak zaraz, gdyż ciekaw byłem sprostowania: jakie to miasto omylono z moim? Ale spikerka powtórzyła zapowiedź z początku programu... W pierwszym odruchu chciałem zadzwonić do telewizji i ośmieszyć ich udowodnieniem pomyłki, ale zatrzymałem się przy telefonie. A jeżeli to ja się myliłem? I chociaż było to mało prawdopodobne, postanowiłem wpierw zatelefonować do żony.
Gdy tylko usłyszałem jak podniesiono słuchawkę, krzyknąłem:
– Krystyna! To ja... Słuchaj, czy oglądałaś przed chwilą program w telewizji?
– Halo! Kto mówi? Nie znam pana...
– Czy to numer 77-389-80?
– Tak?!
– To przecież ja. Nie poznajesz – twój mąż! Słuchaj, okłamałem cię, że nie ma tu telefonu, ale teraz nie gniewaj się i powiedz...
– To pomyłka. Ja nie mam męża!
Trzask odkładanej słuchawki otworzył mi oczy na drobne fakty ostatnich godzin, które zaczynały układać się w pewną całość. Przykrą. Bałem się o tym myśleć.
Usiadłem na komodzie w ciemnym przedpokoju i zastanawiałem się jak pozbierać rozsypujący się świat. Rolnicy narzekający na suszę w lecie, podczas którego zapomniałem jak wygląda słońce, tak skutecznie, że gdy zobaczyłem je na ekranie telewizora sądziłem, że odbiornik się zepsuł. I chociaż pamięć krzyczała we mnie, że nigdy nie było niebieskie, w zestawieniu z reportażem z miasta tylko z nazwy przypominającym moje – powtarzałem półgłosem, że to ja się mylę.
Od momentu pojawienia się książki, której jeszcze nie napisałem, rozpoczął się koszmar, który z chęcią wykreśliłbym nawet za cenę utraty zmysłów.
Było to jedyne wytłumaczenie nie naruszające świata zewnętrznego. Każde inne wywołało tyle pęknięć w jego strukturze, że wolałem zrezygnować z niezawisłości umysłu, niż błąkać się w labiryncie sprzeczności. Wola nie poddawała się łatwo, podsuwała wiele innych wyjaśnień, byle tylko pozostać we mnie. Większości w ogóle nie brałem pod uwagę, lecz jedno intrygowało mnie, odbijało echem tak długo w mym mózgu, aż zmusiło do postawienia pytania: a jeżeli książka nie przybywa z przyszłości, a jedynie ja, nieświadomie, w nią powędrowałem?
Wystarczyło tylko to wypowiedzieć, a od razu wszystko się uspokoiło. Że też od razu nie wpadłem na to i jak ślepiec brnąłem w uliczkę bez wyjścia. Przypomniałem sobie załamanie jakie ogarnęło mnie przed pojawieniem się książki i doszedłem do wniosku, że to wtedy zwariowałem, tracąc świadomość istnienia na kilka lat. Odzyskałem ją dopiero dzisiejszego ranka. Jeżeli połączyć te dwa punkty czasu, to w mojej obecnej świadomości rzeczywiście mogło powstać wrażenie, że książka cudownym sposobem przywędrowała z innego czasu. Domyślałem się także, że do tego domku przyjechałem, aby odnaleźć jasność umysłu. Tak jak morderca powracający na miejsce zbrodni. A słońce niebieskie?! No cóż, pewnie byłem chory przez wiele lat i w tym czasie mogły zajść pewne zmiany w postrzeganiu rzeczywistości, które tak mnie przerażały. Wiedziałem co zrobić, aby upewnić się czy mam rację. Jeżeli przyjechałem właśnie w tym celu, to na stole powinny leżeć strony rękopisu, zapisane jednak do końca.
Gdy w podnieceniu wbiegłem do pokoju, oniemiałem! Nie był to pokój, który opuściłem przed kilkoma minutami. Zamiast stołu stało biurko, a na nim maszyna do pisania. Pozostały sprzęt także się zmienił... Znowu traciłem zmysły – zamknąłem oczy i spróbowałem się opanować. Nie mogę się poddać! Nie mogę powtórnie oszaleć! Chociaż świadomość wciąż płatała mi figle, musiałem podejść do biurka. Gdy tylko zerknę na zapisane strony, wszystko się skończy. Wyciągnąłem dłonie przed siebie, stopy ostrożnie wysuwając po parę centymetrów. Potykając się, oczekując w każdej chwili upadku w przepaść zbliżałem się do biurka. A gdy wreszcie uderzyłem o nie kolanem, serce i żołądek wzbiły się w górę – myślałem, że to już koniec. Po chwili trzymałem w dłoniach gruby plik kartek. Przerzuciłem w ciemności ilość stron, które pamiętałem jako zapisane i otworzyłem oczy. Karta, którą trzymałem była pusta! Zacząłem gorączkowo przewracać poprzednie, lecz puste były wszystkie. Ani jedno zapisane słowo! Stos odrzutów? Tam powinna leżeć książka!
Róg pokoju był pusty, nie zaśmiecały go kartki, a pamiętałem jak we wściekłości tam je rzucałem!
Usiadłem przed maszyną do pisania i zapatrzony w czcionki pozwalałem nieokreślonym myślom śmigać tuż pod powierzchnią świadomości. Utraciłem zdolność myślenia...
Z wolna zaczęło wypływać przeświadczenie, że to nie ja zwariowałem, a świat wokół mnie. Najpierw słońce zmieniło barwę, później miasto urodzenia stało się obcym, żona stała się nieznaną kobietą. Teraz stół przemienił się w biurko, telewizor zniknął całkowicie. Dlaczego jednak powieść, mój jedyny łącznik ze światem, przestała istnieć?! Kilka dni temu walczyłem z lękiem o to, czy będzie zrozumiała dla czytelników, czy dostrzegą ją krytycy. Mogłem jednak walczyć z własną ułomnością, z bólem tworzenia – a teraz? Pozostałem sam w tym nowym świecie, bez bliskiej mi osoby, bez celu...
Czy to możliwe, żeby cały świat uległ przemianie? Chyba tak, skoro niedawno potrafiłem z przyszłości sprowadzić własną powieść? Dlaczego to zrobiłem, gdybym wiedział do czego to doprowadzi, wolałbym pozostać na zawsze w nieświadomości własnej wartości. Cudowne uczucie dotykania szorstkiej okładki wydrukowanych myśli szybko przemieniło się w odrazę; rozpoczęło ciąg, który doprowadził do stanu obecnego.
I nagle spostrzegłem pozytywne wartości nowej sytuacji. A gdy tylko uświadomiłem je sobie, zrozumiałem błędy poprzedniego rozumowania. Szaleństwo, w którym jeszcze przed chwilą upatrywałem wyjaśnienia, nie mogło być rozwiązaniem sytuacji zapoczątkowanej przeczytaniem książki – amnezja, którą próbowałem połączyć niezrozumiałe fakty, mogła także zawierać pamięć przepisywania książki. Zmiana, która przełamałaby impas musiała być bardziej radykalna: tylko kreując nowy świat mogłem odnaleźć niepokoje, poprzednio zmuszające mnie do twórczości. Jeżeli tak lekkomyślnie zniszczyłem to, co kazało mi pisać, jedynym wyjściem pozostawała ucieczka w inny, nieznany mi świat. W nim będę mógł pisać na nowo!
Cieszyłem się biegając po pokoju i dotykając rzeczy odnalezionych w tej nowej rzeczywistości. Nie różniły się bardzo od przedmiotów starego świata. Zmianom podlegały cechy prawie nieistotne – kolor, w niewielkim stopniu kształty. Były to zmiany, które mogłem opanować bardzo szybko... Było to zrozumiałe skoro ja stworzyłem ten świat, nie mogłem go przecież zmienić tak, że nie potrafiłbym w nim żyć. Co się stało z poprzednią rzeczywistością nie potrafiłem sobie wyobrazić i było mi to obojętne.
Czy jednak?! Czy zmiany w istocie były drugorzędne? A uczucie? Żona, którą tak lekko wykreśliłem?
Była cena! Że też nie zauważyłem tego w zamroczeniu. O czym będę pisał? Wraz ze starym światem odpłynęły bodźce wyzwalające we mnie energię tworzenia. Czyżbym przegrał? Czy po histerycznym balansowaniu między szaleństwem, a zrozumieniem miałbym stwierdzić, że nie mam o czym pisać? Tak jednak było. Nie mogłem powrócić do żony; przestali też zapewne istnieć niewierzący we mnie przyjaciele. Wszystko to skasowałem w chęci przygotowania do nowych chwil szczęścia, rozczarowań, zawieszeń w niepewności...
Muszę wypełnić ten świat od nowa. Zaraz!
Wykręcając tak doskonale mi znany numer, nie bez satysfakcji spostrzegłem, że walizka jest cała. Sygnał pozostawał długo bez odpowiedzi... Czyżby zmiany postępowały i nie odnajdę już dziewczyny, która w innej rzeczywistości była moją żoną? Ktoś wreszcie podniósł słuchawkę.
– Czy to... pani Krystyna?
– Mhhymm... – wymruczał zaspany głos.
– To znowu ja. Czy może odpowiedzieć pani na jedno pytanie?
– ...?!
– Jutro jest... – jaki w tym świecie będzie jutro dzień tygodnia?
– Niedziela. Czy o to panu chodziło? W tym celu budził mnie pan w środku nocy?
– Nie! – krzyknąłem, bojąc się by nie odłożyła słuchawki. – Czy mógłbym do pani przyjechać jutro..., dzisiaj?
– Nie wiem. Odpowiem panu, gdy zadzwoni pan do drzwi. Nie wcześniej jednak niż w południe. Dobranoc!
Przeciągły sygnał tym razem był melodią szczęścia.
Zaraz jednak uświadomiłem sobie złożoność problemu. W tamtym świecie zdobyłem jej uczucie po długich staraniach i teraz zacząłem się bać, że w tym będę musiał przejść podobną drogę. Trudno...
Ciekaw byłem pierwszego zielonego zachodu słońca – z nią...
................................................................................................................
Tadeusz Meszko