Tam i z powrotem - Przemysław R. Cichoń

Podziel się:
 Tam i z powrotem - Przemysław R. Cichoń

Jak co dzień rano, wylazłem spod kołdry, namacałem stopami klapki i poszedłem się odlać. Na dworze było może piętnaście stopni. Wyszedłem w samych gaciach. Zawsze rano odlewam się na mańkowe porzeczki. Rosną zaraz za płotem. Cóż, Maniek nie jest zbyt bystry, ale może to i dobrze. W końcu walę go w rogi od kilku lat, a on się nawet nie domyśla. To jak naszczam mu pod porzeczki, to chyba też się nie zorientuje. Nie to, żebym go nie lubił. Do kibla mam daleko a nogi już nie te, co kiedyś. Co do reszty, to jeszcze działa i dlatego od czasu do czasu bzykam jego Zenię, jak on w robocie bąki zbija. Stróżem nocnym jest. Zenia jeszcze całkiem, całkiem kobitka i potrzeby ma. A Maniek, wróci rano z roboty, pod sklepem browara wypije, uwali się do wyra i gnije do południa. A kobita obiad ugotuje, chałupę sprzątnie, pranie zrobi, to też jej się coś od życia należy, no nie?

No ale… Leje ja sobie, na te porzeczki, a tu nagle słyszę, jak Zenia strasznie na kogoś pomstuje. Myślę sobie, może to znowu ci jehowi. Ale tak z samego rana? No, chyba nie na Mańka. Ten już smacznie chrapie od godziny. Skończyłem, schowałem i zapierniczam na około, żeby zobaczyć, co się tam u Mańków wyrabia. Jeszcze z pięć lat temu, to pewnie bym przez płot przeskoczył, ale już mówiłem, nogi nie te, co kiedyś. Więc, zziajany wpadam ja na mańkowe podwórko, patrzę a tu Zenię jakieś kurduple do takiego helikoptra bez śmigła pakują. Już miałem jej ruszyć na ratunek, kiedy jeden z nich wymierzył we mnie z obrzyna. Właściwie to była jakaś taka dziwna strzelba, wolałem go nie prowokować. Było ich pięciu i wszyscy byli ubrani na biało w takie kombinezony, prawie jak te babki, co to przy krewetkach robią u Goldsztajna. Twarze też mieli dziwne. Jakieś skośnookie i blade. Chińczyki! Pomyślałem w pierwszej chwili. Ale po jakiego grzyba Chińczykom, mańkowa Zenia? UFOki. Dotarło do mnie po chwili. No tak, to na pewno UFOki. I ten helikopter też był jakiś dziwny… Gdy tak rozmyślałem, a trwało to kilkadziesiąt sekund, UFOki zapakowały Zenie do środka i fruuuu!!! Odlecieli zostawiając po sobie tylko tuman kurzu. I wtedy właśnie w drzwiach do chałupy pojawił się Marian. Pięściami przetarł oczy, przeciągnął się, splunął treściwie pod nogi i spytał, widząc mnie na środku podwórka.

– Kaj ty ciulu, liziesz do jasny anielki i to po nagu, szukosz guza na moim placu.?

Bo zapomniałem wam powiedzieć, że Marian, to Ślązak jest. Przyjechał tu jakieś dziesięć lat temu, z kobitą i ze synem. Ale syn stąd uciekł po roku. Do miasta wyjechał i od tamtej pory się nie pokazał. A Marian nie jest zły człowiek, tylko cholernie wyrywny, a przy tym kawał chłopa. A jak jeszcze wypije, to lepiej mu w drogę nie wchodzić.

– Stary moi nie widziołeś? Nikaj tyj gizdy ni umia znolyźć.
– Widziałem. – odpowiedziałem niepewnie. – Przed chwilą się zabrała na stopa z jakimiś UFOkami.

Maniek spojrzał na mnie badawczo, zmierzył wzrokiem od stóp do głów i odparł.

Tyś chyba ociulał, albo się z ciulem na głowy pomienioł. Nie chlyj już ty gorzoły łot ruskich.
Rozejrzałem się dookoła. Rzeczywiście byłem sam, stałem jak słup soli w samych gaciach i pewnie miałem nie tęgą minę. Postanowiłem darować sobie tłumaczenie Marianowi całego zajścia, bo sam zaczynałem wątpić czy naprawdę to widziałem.

– Żartowałem. Nie wiem gdzie jest twoja żona. Przyszedłem pożyczyć… – tu się zawahałem, bo to Maniek zawsze wszystko ode mnie pożyczał. – …tego słapca na gołębie, co to go nie używasz. – wybrnąłem.
– Po kiego ci tyn pieroński słapiec? Gołymbie bydziesz trzymoł?
– Nie. Jakaś kuna chyba u mnie grasuje po strychu, zastawie pułapkę, może się złapie.
– Kiera ci potrzyba, to bier se chopek ze szranku. Jo ida spać. A jak byś widzioł kajś moja staro, to do chaupy mo wrocać.

Odwrócił się na pięcie i zniknął wewnątrz, po czym trzasnęły drzwi i tyle go widziałem.

Wróciłem do domu usiadłem przy stole i zacząłem myśleć. Jednak już po chwili wiedziałem, że niczego nie wymyślę. Trzeba się napić. Nalałem sobie jednego.
Potem drugiego. A potem jeszcze jednego i jeszcze…

Obudziłem się następnego dnia. Namacałem stopami klapki i już miałem iść się odlać na mańkowe porzeczki, kiedy potknąłem się na flaszce leżącej na podłodze. Wywinąłem takiego potrójnego toelupa w kombinacji z podwójnym rittbergerem, że sam Pluszczenko by się nie powstydził, a wszystko zakończyłem wspaniałym axlem, po czym runąłem na podłogę. Dodam, że nigdy nie miałem na nogach łyżew, w tym momencie także.

***
Było bardzo jasno. Nie mogłem otworzyć oczu, bo jak tylko uchyliłem powieki, światło wbijało mi się w źrenice jak milion małych, ostrych igiełek. Było cicho. Chociaż z oddali, jakby słychać było jakąś miłą dla ucha muzykę. Co do jasnej cholery? – pomyślałem. I to chyba była zła myśl. Piekący ból przeszył mi czaszkę. Boże, za co? – znów pomyślałem. Teraz jakby ból troszkę ustał. Gdzie ja jestem?

– W poczekalni, że tak powiem.
Usłyszałem wyraźny męski głos. Jego ton był spokojny a barwa miła dla ucha. Tylko jego pochodzenie nie było zupełnie oczywiste. Czy dochodził z zewnątrz czy raczej rozbrzmiewał tylko w mojej głowie?
– Jesteś w obozie przejściowym. Za chwilę będziesz mógł otworzyć oczy. Niestety mamy pewne problemy techniczne i nie zdążyliśmy jeszcze wygenerować dla ciebie subrzeczywistości. Musisz nam wybaczyć, mieliśmy ciężki okres. Trzy katastrofy lotnicze, zatonięcie promu i trzęsienie ziemi. Zresztą mamy braki kadrowe. Nie pozbieraliśmy się jeszcze po World Trade Center.
– Czy ja nie żyję? – spytałem nieśmiało.
– Przecież mówię, że jesteś w obozie przejściowym. Zaraz moja asystentka wszystko ci wyjaśni. Musisz nam wybaczyć, straszny młyn dziś mamy. Możesz już otworzyć oczy.

Otworzyłem. Znajdowałem się w przestronnym, dość dobrze oświetlonym holu. Mościłem się w wygodnym fotelu a naprzeciwko mnie siedziała cudna blondynka o olbrzymich niebieskich oczach. Jej boskie, pełne i czerwone usta uśmiechnęły się do mnie a w policzkach robiły jej się takie przeurocze dołeczki…

– Witamy w obozie przejściowym. Jest pan zakwalifikowany do sekcji fioletowej
A-43. Pański identyfikator.
Wyciągnęła do mnie szczupłą dłoń, której palce obejmowały czule kawałek plastiku wielkości karty kredytowej. Delikatnie, dwoma palcami, wyjąłem przedmiot z jej kruchej dłoni.

– Prawdopodobny czas na rozpatrzenie sprawy, to… – spojrzała na srebrny zegarek na misternie wykonanej bransoletce, delikatnie opinającą jej filigranowy nadgarstek. – jakieś siedemdziesiąt dwie godziny.
– Ale, czy ja nie żyję? – próbowałem się w końcu czegoś dowiedzieć.
– I tak, i nie. Jest pan w obozie przejściowym. Decyzja w pańskiej sprawie zapadnie w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Mam nadzieje. – dodała.
– Jaka decyzja?
– Decyzja w sprawie A-43. No, czy na górę, czy na dół, czy może z powrotem. Chi, chi. – Zachichotała uroczo. – Żart taki. Przepraszam, jestem przepracowana.
– Ale ja nie chcę…
– Wiem, wiem. – przerwała mi. – Nikt nie chce, ale takie procedury, nic nie poradzę.
– To znaczy, że mogę wrócić?
– Owszem, jeśli On tak zadecyduje. A teraz muszę lecieć, mam jeszcze trzech nowych. Wypadek komunikacyjny.
– Powiedz chociaż, jak masz na imię! – rzuciłem jeszcze w jej kierunku.
– Angel. Oczywiście, że Angel.

Zrobiła w moim kierunku jeszcze zdawkowy gest dłonią, coś a’la „pa, pa” i odeszła kołysząc biodrami, jakby płynęła w powietrzu a nie stąpała po ziemi. Rozejrzałem się po holu. Było tu jeszcze parę osób. Siedzieli tak jak ja, w fotelach przy innych stoliczkach. Wyglądali raczej normalnie, ale sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Kurde to mi się przecież do cholery tylko śni. To też była zła myśl. Ból przeszył czaszkę jak strzała jabłko na głowie Waltera, syna Wilhelma Tella. To trwało ułamki sekundy, ale było tak dobitne i realne, że byłem pewien, iż nie śnię.
Umarłem, albo nie całkiem umarłem, ale nie żyje. To trudne, ale skoro mam szanse wrócić, to może nie jest aż tak źle. Wtedy przypomniały mi się słowa Angel –„Jeśli On tak zadecyduje”.
Kurde, to nie przelewki. A jeśli „On”, to Bóg? Co jeśli będzie mnie sądził według moich uczynków? Nie byłem zbyt bogobojny. Mogą być problemy. Zaczynałem się martwić i w myślach robić rachunek sumienia, oraz wymyślać plan, jak się z tego wszystkiego wyłgać.
Po pięciu minutach przysiadł się do mnie pewien sfrustrowany jegomość. Miał na oko z sześćdziesiąt lat. Był w popielatym, eleganckim garniturze. Przywitał się i opowiedział mi historie swojego życia i śmierci oczywiście. Gdy skończył, byłem tak zdołowany, że nawet nie chciało mi się oddychać. Czułem się tak, jakby, na moich oczach, walec rozjechał mojego ulubionego pieska, chociaż nigdy nie miałem psa.
Obóz przejściowy?... Gdzie ja właściwie jestem? Tu musi być jakaś informacja.
Rozejrzałem się po obszernym holu. Przypominał trochę hotelowy, ale nigdzie nie było recepcji. Tylko stoliczki i fotele. Kątem oka spostrzegłem, że w moim kierunku zmierza starsza pani w jasno szarej sukience. Przeraziłem się, że i ona będzie chciała się ze mną podzielić swą historią. Wstałem z fotela i szybkim krokiem ruszyłem w głąb korytarza, którym odeszła Angel.
Gdybym tak ja, miał opowiedzieć komuś swoje życie… Co bym powiedział? Było przecież krótkie i nudne. A śmierć idiotyczna. Czyż nie? Wypierdzielić się na pustej flaszce po gorzale…

Korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Po obu stronach, co pięć kroków, znajdowały się drzwi. Znów na myśl przyszedł mi hotel. Na drzwiach nie było jednak żadnych numerów. Na żadnej klamce nie wisiała wywieszka „Nie przeszkadzać”, to nie był hotel, a przynajmniej nie taki normalny hotel, o jakim myślałem. Nagle, jakby z pod ziemi wyrosła przede mną Angel.

– Co pan tu robi? To część nieprzeznaczona dla oczekujących. Proszę wrócić do poczekalni.
– No ale… Angel, nie będę tam czekał siedemdziesiąt dwie godziny.
– Już niedługo będzie pan wzywany na rozmowę. Tu czas płynie trochę inaczej.
– To znaczy, że minęły już trzy dni?
– Proszę wracać do poczekalni i czekać na wezwanie.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że „poczekalnia” jest tuż za mną. Widocznie przestrzeń też tu jest jakaś inna. Wróciłem grzecznie i usiadłem w wygodnym fotelu. Ową „inną” przestrzeń wypełniała spokojna muzyka, bez konkretnego źródła, po prostu była w powietrzu. Odpłynąłem. Z zamyślenia wyrwał mnie spokojny męski głos, rozbrzmiewający, jakby w mojej głowie.

– Jesteś proszony na rozmowę kwalifikacyjną.
Nie wiem dlaczego, ale po mimo, że mężczyzna o ciepłym głosie nie wymienił mnie z imienia, ani z nazwiska, wiedziałem że chodzi o mnie. Usłyszałem znajomy dźwięk. Dochodził z konkretnego miejsca. Spojrzałem w tym kierunku. Drzwi windy rozsunęły się a stojąca wewnątrz Angel patrzyła na mnie zapraszająco, swymi ogromnymi, błękitnymi oczyma. Wstałem i podszedłem do windy. Dziwne, że wcześniej jej nie zauważyłem, mógłbym przysiąc, że jej tu nie było. Oczywiście windy, nie Angel. Wszedłem do wewnątrz. Niebieskooka spojrzała na zegarek.

– Już czas. – powiedziała.

Miałem wrażenie, że chce mnie uspokoić, ale ja byłem spokojny. Nie wiem, czy jechaliśmy windą w dół, czy w górę. Po chwili drzwi się rozsunęły. Wyszła pierwsza, ja za nią. Miała idealne kształty. Pomieszczenie było przestronne i jasne, choć nie było tu okien. Na wprost stało olbrzymie biurko. Całe zastawione stertami teczek z dokumentami. Wyglądały jak akta, tylko teczki były w kolorze fioletowym. Za biurkiem siedział mężczyzna. Można powiedzieć sędziwy. Jego siwa, długa broda, prawie spoczywała na blacie biurka. Zza grubych, okularowych szkieł, łypały na mnie bystre jeszcze oczy.

– Sprawa A-43. – powiedziała stojąca nadal przede mną Angel.
– A…! Tak, tak. A-43. Proszę podejść. – zwrócił się do mnie sędziwy urzędnik.

Angel zrobiła dwa kroki w tył, tak, że teraz była za mną i nie mogłem już podziwiać jej boskiej figury. Skoncentrowałem wreszcie uwagę na mężczyźnie za biurkiem.

– Proszę podejść! – powtórzył, teraz trochę bardziej stanowczo.
Podszedłem trzy kroki.

– Bliżej, ja nie gryzę!

Stanąłem przed nim na odległość wyciągniętej ręki plus blat biurka.

– A-43. No tak. Przejrzałem pańskie akta, nie widzę wniosku…
– Jakiego wniosku? – spytałem zaskoczony.
– Wniosku WOP-1. Ale dobrze, załatwmy to od ręki. – wysunął olbrzymią szufladę i zanurzył w niej ręce. – No jest! Wiedziałem, że mam jeszcze jeden taki formularz. Więc, o co pan wnioskuje? – spytał, trzymając dłoń dzierżącą pióro, zawieszoną nad wyjętym z szuflady formularzem.
– Jak to, o co?
– Gdzie się pan wybiera?
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
– Ach te aniołki. – westchnął ciężko i kontynuował. – Pan wybaczy, mamy straszne braki kadrowe, większość asystentek, jest słabo wyszkolonych a reszta jest przepracowana i wypalona. Pańska Angel-133 pracuje tu już dłuższy czas, a nie poinformowała pana o konieczności wypełnienia wniosku, o obowiązujących procedurach?… Będę musiał pozbawić ją premii.
– Może to nie będzie konieczne? – postanowiłem wziąć Angel w obronę. – Jest przepracowana. Mimo wszystko, była bardzo miła i oczywiście pouczyła mnie o wszystkim, to ja nie wziąłem sobie tego do serca. A formularz wniosku po prostu zgubiłem. Proszę jej nie karać.
– No tak. Kłamca nałogowy. Dobrze, że chociaż kłamie pan z dobrych pobudek. A wracając do sprawy. O co pan wnioskuje. Reinkarnacja, return z resetem, czy może WO.
– Że co? – rozdziawiłem gębę skonsternowany. (skąd ja znam takie słowa?)
– No powiem najprościej jak potrafię. Chce pan zacząć od nowa, czy może kontynuować swą dotychczasową egzystencję, po wykasowaniu części pamięci, czy może wolałby pan przejść na WO - Wieczny odpoczynek. Pański wniosek będzie rozpatrywany pod kontem pańskich oczekiwań.
– A mogę się zastanowić? – spytałem nieśmiało.
– Owszem byle nie za długo, bo mam już półgodzinny poślizg.
Starałem się zebrać myśli. Może…

– A nie! – prawie krzyknął siwy jegomość zza biurka. – To już nie ważne. Nie zauważyłem, przepraszam, sprawa ma klauzulę RN-13. Wniosek wcale nie jest potrzebny. Wraca pan z powrotem po resecie. Dziękuję za poświęcony czas i jeszcze raz przepraszam za to niedopatrzenie. – Przywalił w blat wielką pieczątką i zamknął z impetem fioletową teczkę. – Może pan już iść.
– Ale…

W tym momencie usłyszałem za plecami ten znajomy dźwięk. Odwróciłem się i w otwartej windzie zobaczyłem Angel.
– Pozwoli pan ze mną. Musimy jeszcze załatwić reset i do domu. Chi, chi! – znów to zrobiła. Zachichotała.
Znów jechaliśmy windą. Nie mam pojęcia czy w górę, czy w dół. Na nieskazitelnie białych ścianach nie było żadnych przycisków czy wyświetlacza, informującego o jej położeniu. Po chwili drzwi się rozsunęły i Angel wyszła pierwsza, zachwycająco kołysząc biodrami. Podążałem za nią. Teraz korytarz, którym szliśmy, przypominał szpitalny. Co jakiś czas mijaliśmy przeszklone drzwi, które znajdowały się po obu jego stronach. Niestety szyby były matowe, także nie można było zobaczyć, co jest wewnątrz pomieszczeń. Za to na szybach znajdowały się napisy. Zatrzymaliśmy się właśnie przed drzwiami z napisem - „Terminal-412”.

– To tu. – Uśmiechając się przepięknie, wskazała mi klamkę.
Sięgnąłem do klamki, i wtedy drzwi się otworzyły a przede mną stała Angel. To znaczy to nie mogła być Angel. Najwyżej jej siostra bliźniaczka. Była ubrana w bielutki lekarski kitel, pozbawiony przynajmniej trzech guziczków pod szyją. Biustonosz pod spodem też miała śnieżnobiały. Zmierzyłem ją wzrokiem. Kitel kończył się sporo przed kolanem. Włosy miała ciasno upięte w kok. Odwróciłem się by porównać siostry, ale Angel już tam nie było.
– Proszę wejść. – zaprosiła mnie głosem prawie tak słodkim jak Angel, jednak bardziej stanowczym. – A-43. Tak?
Skinąłem głową i wszedłem do gabinetu, bo to był chyba gabinet a siostra Angel, pewnie była lekarzem.
– Proszę usiąść.

Wskazała krzesło z białego tworzywa. Tu wszystko było białe i było jasno jak w słoneczny dzień. Jednak też nie było okna. Siostra Angel usiadła za biurkiem i otworzyła fioletową teczkę z dokumentami.
– O! RN-13. – powiedziała z przekąsem.

Jakiś czas wertowała papiery wewnątrz teczki, coś mrucząc pod nosem.
– Jest pani siostrą Angel? – spytałem, by jakoś nawiązać rozmowę.
Podniosła wzrok znad papierów. Spojrzała na mnie jakby troszkę zakłopotana.
– Można tak powiedzieć. – odparła w końcu.
– Można wiedzieć jak ma pani na imię? – usiłowałem pociągnąć rozmowę, kiedy znów zanurzyła wzrok w dokumentach.
– Oczywiście, że Angel. – odpowiedziała nie podnosząc wzroku.
– Jak to? – rzuciłem zdziwiony.

Podniosła wzrok i ciężko westchnęła.
– No chyba mogę panu powiedzieć, i tak zaraz pana zresetuję. Mam wiele sióstr. Angel, która pana tu przyprowadziła to Angel-133, ja jestem Angel-342. Jest nas tu kilkaset a i tak się ledwie wyrabiamy. Namnożyło się was na tym świecie. Z dnia na dzień coraz więcej roboty. A każdy chce być profesjonalnie i miło obsłużony. Nieraz nawet anielska cierpliwość nie wystarcza. Wiele z nas się wypaliło, nie wytrzymały i odeszły do konkurencji. Jest nas coraz mniej a pracy coraz więcej. Sama nie raz się zastanawiam, czy nie odejść. Ale żal mi sióstr, no i kocham szefa. Jest boski.

Wstała zza biurka.
– Wszystkie wyglądacie tak samo? – desperacko próbowałem podtrzymać rozmowę
Przeczuwałem, że zaraz coś się stanie. To tak, jak podczas wizyty u dentysty. Gadu, gadu, ale wiemy, że za chwile i tak będzie borowanie…

– To, jak wyglądamy, zależy od tego, jaką subrzeczywistość wygenerowali dla pana nasi informatycy. To bardziej skomplikowane, ale nie mam niestety czasu, by to panu tłumaczyć. I tak już za dużo z panem konwersuję. – poprawiła niesforny blond kosmyk, który jakimś cudem wysunął się jej z pod spinek, kontrolujących jej kok. – Proszę za mną.
Ruszyła w stronę drugich drzwi, których do tej pory nie zauważyłem. Kitel miał z tyłu dość głębokie rozcięcie, tak, że kiedy szła, pojawiało się w nim to jedno, to drugie udo Angel i to prawie do pośladka… Posłusznie poszedłem za nią, nie mogąc oderwać od niej oczu.
Otworzyła drzwi, stanęła z boku by mnie przepuścić. Wszedłem, przechodząc obok, poczułem zapach jej perfum. Anielski…

– Proszę usiąść i się odprężyć. – wskazała mi fotel z wysokim, regulowanym oparciem.
Usiadłem i ostatnie, o czym pomyślałem, to, to że mają zdolnych informatyków. Oślepiło mnie jasne światło, jakby ktoś wyłączył subrzeczywistość.

***

– Słyszy mnie pan? Jak się pan nazywa?

Jakby z daleka dobiegało mnie pytanie. Banalne, bo przecież wiedziałem jak się nazywam. Ale czy na pewno? No właśnie. Jak ja się nazywam? Gdzie jestem? Gdzie Angel?...

– Jaki mamy dziś dzień?

Co za idiotyczne pytanie. Jasne, że czwartek. Ale zaraz, czwartek był wczoraj. A może przedwczoraj. Zaraz. Siedemdziesiąt dwie godziny to trzy dni. Czyli dziś jest…

– Czy pan mnie słyszy?
No kurde, jasne, że słyszę, drzesz mordę, że bębenki pękają. Boli mnie głowa. Moja głowa.
Ból jest w środku i zaczyna rozsadzać mi czaszkę.
Dajcie mi spokój. Chcę spać.

Jednak damski głos nie dawał za wygraną. Poczułem czyjąś dłoń w mojej.
– Jeśli mnie pan słyszy, proszę ścisnąć moją dłoń.
To zrozumiałem. Świadomość powoli wracała. Ścisnąłem.
– W porządku, podłączcie mu płyny i dwieście Calium chloratum. I obserwujcie. Jutro morfologia, elektrolity, i markery. Z samego rana. Chcę zobaczyć wyniki, zanim jeszcze wyjdę do domu. Pilnujcie go. Miał wiele szczęścia.
Odpłynąłem ponownie. Nie wiem ile spałem, ale obudził mnie chłodny dotyk między nogami. Angel?
Otworzyłem oczy. Nawet nie przypuszczałem ile wysiłku może kosztować utrzymanie powiek w górze przez kilkanaście sekund. Ale to wystarczyło żeby stwierdzić, że to nie Angel majstruje przy moich klejnotach. Były dwie, ta bliżej to brunetka. Zauważyła, że otwieram oczy.

– Niech pan nie próbuje wstawać. Jest pan po operacji. Musimy pana umyć. Proszę się nie krępować, robimy to codziennie od tygodnia. Jest pan w dobrych rękach.

Od tygodnia? – pomyślałem. To by się niej więcej zgadzało. Ale jaka operacja?
Po kolejnej drzemce, nie mam pojęcia ile trwała, miałem już na tyle siły by utrzymać powieki nieco dłużej. Okazało się, że leże w sali z dwoma oknami, białym sufitem, na którym zainstalowano dwie jarzeniówki i ktoś właśnie coś kombinuje przy moim lewym przedramieniu. To pielęgniarka podłączała mi właśnie nową kroplówkę. Czułem się podle.
Tak też pewnie wyglądałem. Operacja…? Musiałem mieć jakiś wypadek.

Wieczorem poczułem się już dużo lepiej. Nie wiem tylko czy to był ten wieczór, czy może któryś z następnych. Przez ciągłe drzemki, całkowicie straciłem rachubę czasu. W każdym razie, czułem się nieźle. W sali panował półmrok, dzięki czemu objawy światłowstrętu całkowicie ustąpiły. Mogłem wreszcie dokładnie się rozejrzeć. Oprócz mojego, w sali stało jeszcze tylko jedno łóżko, spał na nim jakiś pacjent. Znalazłem jakiś manipulator, na kręconym kabelku. Wcisnąłem czerwony przycisk. Nic się nie stało. Wcisnąłem jeszcze raz. W drzwiach pojawiła się pielęgniarka. Zapaliła boczne światło. Zakłuło, ale dało się wytrzymać.

– Co się stało? Dlaczego pan nie śpi? Coś pana boli?... – Zadawała pytania nie dając mi szansy bym odpowiedział. – … może chce pan pić?

Pokiwałem głową. I już miałem otworzyć usta by o coś zapytać, kiedy odwróciła się na pięcie i pośpiesznie wyszła z sali. Wróciła po jakiejś minucie. W ręku trzymała kubek ze słomką. Podała mi słomkę do ust. To woda! Nigdy nie przypuszczałem, że woda będzie mi kiedyś tak smakować. Wypiłem trzy łyki może cztery, niewielkie.
– A teraz niech pan już śpi, sen to najlepsze lekarstwo. – powiedziała szeptem.
– Co mi się stało? Co to za operacja? Miałem wypadek? – wypowiadałem słowa, ale ich brzmienie nie było dla mnie oczywiste. Jakbym miał w ustach knebel.
– Jeśli jutro będzie się pan czuł lepiej, lekarz panu wszystko wyjaśni.

Odwróciła się i chciała wyjść, udało mi się złapać ją za rękaw.
– O widzę, że wraca pan do formy. To dobrze, było z panem krucho.
– Co to za operacja? – wybełkotałem.
– Miał pan operację mózgu, ale szczegółów dowie się pan od lekarza. A teraz proszę już spać.
Zrobiłem jak kazała. Ta cała dyskusja strasznie mnie wyczerpała.
Obudził mnie jakiś hałas. Otworzyłem oczy. Przy moim łóżku stało kilka osób. Szczupła młoda kobieta o rudych, spiętych w kitkę włosach odezwała się do mnie, widząc, że już nie śpię.

– Przenosimy pana z eRki na zwykłą salę, Proszę leżeć spokojnie. Zaraz będzie po wszystkim.
I było. W ciągu kilku minut przetransportowano mnie długim korytarzem do czterołóżkowej sali. Dostało mi się łóżko przy oknie. Poodpinano mi większość kabelków i wężyków, które do tej pory łączyły mnie z aparaturą i zaopatrywały w płyny i leki. Po kilku minutach przyszła ta ruda.

– No, bardzo się cieszę, że jest pan z nami i to w tak dobrej formie. Miał pan wiele szczęścia. Powiedziałabym nawet, że szczęścia w nieszczęściu. Nie wiem ile pan pamięta, ale miał pan wypadek. Dość kuriozalny. Trafił pan do nas ze wstrząśnieniem mózgu i narastającym krwiakiem podpajęczynówkowym. I to był los na loterii. Wygrany los. Zgarnął pan całą wygraną. Życie. – zrobiła krótką pauzę i mówiła dalej – Zrobiliśmy panu TK głowy. Jednak to, co zobaczyłam na obrazie z tomografu, było tak niewiarygodne, że zrobiliśmy jeszcze rezonans magnetyczny. Okazało się, że trafił pan do nas w ostatniej chwili. I nie chodzi mi tu o wypadek czy krwiak. Miał pan guza mózgu. Takiego olbrzymiego oponiaka, to jeszcze nigdy nie widziałam.

Poprawiła się na krześle i założył a nogę na nogę.
– Oponiak to nie złośliwy nowotwór. W pańskim przypadku był już tak duży, że zagrażał pańskiemu życiu. Aż dziw, że nie miał pan żadnych objawów. No wie pan, bule głowy, halucynacje, bezsenność… Gdyby nie trafił pan do nas z powodu wypadku, prawdopodobnie zabiłby pana w przeciągu miesiąca. Także widzi pan, że mam rację mówiąc, iż miał pan wiele szczęścia w nieszczęściu. Guza udało się całkowicie usunąć i będzie pan żył. A wszystko z powodu półlitrowej butelki po wódce. Jak się pan domyśla przez dłuższy czas nie napije się pan alkoholu. Będzie pan przyjmował leki i regularnie się badał. Oponiaki mają tendencję do odnawiania, dlatego badania są ważne. W szpitalu zostanie pan jeszcze jakiś czas. Potem, jeśli wyniki będą zadawalające, wypiszemy pana do domu. A i zapomniałabym powiedzieć, że odwiedzała pana pewna kobieta, twierdzi, że jest pana sąsiadką. Myślę, że jutro też przyjdzie z kolejnym słoikiem rosołu.

– To jednak Zeni nie porwali kosmici…
– Słucham?
– Nie. Nic tak tylko sobie pomyślałem, że to mogły być te halucynacje, o których pani doktor mówiła.  #

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
#opowiadania #fantastyka #przemysław r. cichoń

Więcej tematów: