Dymy nisko nad wodą, czyli wyprawa lodowych pampersów

Podziel się:

W obwieszonym kolorowymi plakatami pokoiku na zawalonym różnorakimi nośnikami danych, nie wyłączając archaicznych CD tapczanie, siedziało trzech ubranych w niemarkowe polary pryszczatych nastolatków, w tym jeden smok.

No i jak? ‒ przełykając porcję niezdrowych chipsów serowych zapytał Inzaghi, gospodarz pokoju.

Na biegun!!! ‒ zgodnie ryknęli Kez i Jacek, wyrywając sobie butlę promocyjnej gazówki.

Następnego dnia raźno zabrali się do przygotowań. W myśl ustaleń Kez XIII otrzymał funkcję skarbnika, Jacek obarczony został obowiązkiem skompletowania stosownego wyposażenia, na Filipa zaś (tak brzmiało bowiem imię Inzaghiego) spadło odpowiedzialne zadanie pozyskania sponsorów.

Odtąd regularnie co dwa tygodnie odbywali burzliwe spotkania organizacyjne, które swą intensywnością w sposób niezwykle skuteczny przyczyniły się do utrzymywania ich w dobrej kondycji psychofizycznej, tak niezbędnej podczas ekstremalnej, arktycznej wyprawy. Zarazem jednogłośnie powzięli mocne postanowienie, rozpoczęcia w jak najbliższej przyszłości solidnych treningów siłowo-wytrzymałościowych. Machina przygotowań nieodwołalnie ruszyła pełną mocą…

Wielkanoc doganiała Boże Narodzenie, a pierwszy czerwiec nie powodował już od jakiegoś czasu bezsenności w noc poprzedzającą, lecz pomimo spektakularnego zwalczenia trądziku, szeregu nieodwracalnych zmian w curriculum vitae, zasadniczo w pełni ukształtowanego zarostu, nieuzgadnianych z bankiem debetów, wreszcie żałosnego stanu ekwipunku składającego się jak dotąd jedynie z trzech poplamionych plecaków oraz obgryzionego przez będącego własnością Inzaghiego królika miniaturkę puchowego śpiwora, a także braku jakiegokolwiek sponsora, tak przekonywająco powzięty niegdyś zamiar, tkwił w nich nadal mocno. A może właśnie dlatego ?

Kiedy kolory na jedynym, wiszącym jeszcze w pokoju Filipa plakacie National Geographic wypłowiały, zaś w miejscu poprzednich od dawna wisiały już postery z Playboya, dokładnie w wigilię kolejnej rocznicy legendarnego zebrania inicjacyjnego, zaskoczonemu liderowi grupy udało się pozyskać przychylność dwóch sponsorów strategicznych.

Liczyli na sensacyjne newsy o straceńczo dryfujących pośród oceanu lodowych odłamków, porywające ekologów ujęcia północnej fauny, doniesienia z brawurowych poczynań arktycznych eksploratorów czy też nawiązanie korzystnych kontaktów handlowych z rozlokowaną w strefie podbiegunowej faktorią Elaoków, które w znaczący sposób mogłyby zwiększyć kulejącą według wszelkiego prawdopodobieństwa sprzedaż, rozradowany Inzaghi bynajmniej tego nie dociekał. Jedno wszakże było pewne: polski producent fluorescencyjnych lizaków oraz wytwórca pampersów spoza UE wykazali się posunięciami, co najmniej wskazującymi na wizjonerski charakter ich strategii rozwojowej.

Z kronikarskiego obowiązku (zerkając w klasyczne rejony historyków starożytnego Rzymu – sine ira et studio ‒ Tacyta, Kadłubka pozostawiając innym), należałoby jednak podkreślić dofinansowujący akces dziarskiego ojca Filipa, Dariusza, bez którego wyprawa według wszelkiego prawdopodobieństwa na zawsze utknęłaby w krainie późnomłodzieńczych fantasmagorii.

Po blisko siedmiu latach od momentu powzięcia ambitnej decyzji, trzech nieustraszonych pogromców zorzy polarnej, wsiadło na pokład lecącego do Kopenhagi środka komunikacji powietrznej bardzo tanich linii lotniczych.

Stolica bladolicej Danii z miejsca poraziła ich nie tyle nawet higieniczną sterylnością, co układankową wręcz organizacją szeregu aspektów życia w jego dalece rozwiniętych cywilizacyjnie formach. Wiele wskazywało na to, że właśnie z tego powodu, chociaż znaleźli się tam po raz pierwszy, wciąż towarzyszyło im natrętne uczucie déja vu. Czyżby spuścizna Lego?

Tymczasem wymarzona eskapada stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Nadpobudliwy Kez XIII zapoznał bowiem na deptaku Stroget pewnego długonogiego mieszkańca jakby cokolwiek mniej niż w przeszłości wolnej Christianii. Andersen XIII, w pierwszej linii zresztą pochodzący wprost od ziomka z Wałbrzycha, sprzedawał tam ekologiczną herbatkę z własnoręcznie zebranych ziół szetlandzkich.

Oba smoki postawiły na wspólne koksowanie. Co było robić, jeśli zielony przybysz znad Odro-Wisły-Buga bezapelacyjnie i ostatecznie postanowił zamieszkać w neohippisowsko- punkowej komunie wraz ze swoim postwikińskim wybrańcem. Postawieni przed faktem dokonanym wspólnicy nie zastanawiali się długo, twardo postanawiając rozłożyć ciężar wyprawy na dwóch.

W dniu odjazdu zielone smoki zorganizowały pożegnalnego grilla. Trudno było o rozstanie, łzy same kapały po smoczych pancerzach. Nie pomogły trzy, jakże zachęcające zgrzewki. Dopiero niewzruszona syrena okrętowa zmusiła do przerwania głęboko zaawansowanej degustacji. W takiej sytuacji nie pozostawało zatem nic innego jak tylko przerzucić bagaże przez trap i zaokrętować się na prom. Wsłuchani w wycie turbin oraz nie mniej intensywnie pracujące struktury moczowodów, pożegnali wzrokiem wciąż malejące figurynki przyjaciół. Zielone pancerze smoków znakomicie harmonizowały z ozdobnymi drzewami jaranda, które wspaniale przyjęły się na wyspach duńskich, cóż „taki mamy klimat”.

Już niebawem przy dźwiękach puszczanego z pokładowych głośników zremasterowanego wydawnictwa „Bob Marley and the Wailers ‒ Greatest Hits”, owionęła ich tak długo wyczekiwana, świeża, północna bryza, z rzadka tylko doprawiana dochodzącymi z kambuza, nieśmiałymi pasemkami aromatycznego ziela… Mityczna, obca, nader zagadkowa Grenlandia przywitała nie tylko deszczem oraz markowym browarem. Stolica wyspy wbrew pozorom oferowała skądinąd bogatą paletę wrażeń. Kiedy nad ranem wylądowali w przytulnym barze sieci Odarpi, po raz kolejny w swoim krótkim życiu mieli okazję docenić potęgę smaku świeżo parzonej herbaty. Wieczorem pomimo sugestii dumnie obnoszącego na dyżurnej plakietce swego swojsko brzmiącego imienia ‒ ,Egigwa bystrego recepcjonisty, nie zdecydowali się na kolejną porcję masażu grenlandzkiego, wykonywaną z wprawą nie tylko przez śniadolice przedstawicielki miejscowej płci pięknej, lecz i miejscowego smoka (że też zapędził się aż tutaj, źle mu było w Boguszowie Gorcach, skąd pochodził?) W dodatku kiedy na upstrzonych ścianach hotelowej toalety, wśród wielu niezrozumiałych dostrzegli: „Fuck Qeqertasuaq” „Sisimiut bitchs”!, oraz „Fuck Santa Claus” dojmujące do tej pory poczucie całkowitego wyobcowania uległo znacznemu złagodzeniu. Dopiero po paru przeznaczonych na intensywną aklimatyzację dniach, z lekka już oswojona rzeczywistość przybrała nieco spiętrzone oblicze. Okazało się bowiem, iż nader wielu rdzennych mieszkańców w wieku produkcyjnym z różnych względów pozostaje pod socjalną opieką narzucającego swą wolę państwa i pobierając zasiłek dla bezrobotnych, z obawy przed jego utratą, nie wyraża chęci uczestnictwa w zimowej eskapadzie na biegun. Tym bardziej, że oferowana stawka wobec wynagrodzeń wypłacanych na ogół przez amerykańskich entuzjastów polarnych safari, wywoływała u zapytywanych zazwyczaj słabo skrywane uśmiechy politowania. Zasadniczo sprawa wydawała się beznadziejna, a przecież dochodziła jeszcze kwestia Bożego Narodzenia. Wszędzie napotykali berliński mur odmowy. W końcu po długotrwałych poszukiwaniach w maleńkiej, przycupniętej nad skutą świeżym lodem zatoką osadzie znaleźli dwóch (odnieśli niejakie wrażenie, jakby cokolwiek wyalienowanych), gotowych za sowite, znacznie przewyższające pierwotnie zaplanowany budżet wynagrodzenie, w oczywiście całkowitej konspiracji przed miejscowym Rejonowym Urzędem Pracy, poprowadzić ich w stronę legendarnego bieguna północnego. Dwaj, o czym zawczasu uprzedził ich uczynny informator, żyjący na uboczu, afroamerykańscy Inuici (Eskimosi), potomkowie głośnej, XIX-wiecznej, amerykańskiej wyprawy arktycznej, zobowiązali się dostarczyć również sanie, a w bonusie niezawodne grenlandzkie psy pociągowe. Dogadawszy się, uszczęśliwieni niczym izraelscy hakerzy, którzy po raz kolejny złamali arabskie zabezpieczenia, rozstali się z nowo poznanymi przewodnikami w celu uzupełnienia ekwipunku oraz żywności.

W specjalistycznym sklepie zupełnie przypadkowo spotkali jowialnego, polskiego smoka, prowadzącego maleńką, powietrzną firmę transportową. Od słowa do słowa i zgadali się. Energiczny przedsiębiorca naprędce zwizualizował im trudy, zasadniczo morderczej eskapady:

Panowie ‒ barwnie i przejrzyście perorował ‒ z Grenlandii do Kanady na wyspę Ellesmere’a do Alert . Stamtąd (profesjonalne pontony w zapasie – obowiązkowo!) saniami na biegun, a z powrotem przylecę po was i od razu do Nuuk. Przecież będziecie bez sił. Wszyscy tak robią. Inaczej się zamęczycie, a na Morzu Arktycznym to nie przelewki…, nawet jeśli nie zawsze zasługuje na swoją nazwę.

Uzgodniwszy warunki, młodzi wędrowcy ochoczo sfinalizowali umowę. W pakiecie pilot dostarczył niezbędną walizeczkę satelitarnego fonu.

Po dwóch koniecznych na spakowanie dobach, w komplecie zameldowali się na niewielkim pasie startowym. Ekscytujący przelot odbył się dokładnie według harmonogramu. Wkrótce wyprawa ruszyła z kanadyjskiego Alert po na szczęście skutym lodem oceanie. Psy rwały naprzód i nikt nie spuszczał nosa na kwintę.

Pierwszej nocy obudziło ich wycie i przeraźliwe piski czworonogów. Zaprawieni z Arktyką przezorni Inuici chwytając za broń, kategorycznie zabronili wychylać się z namiotów.

Rano ze zgrozą stwierdzono nieodwracalny spadek tutejszej populacji husky. W mroźnej arktycznej ciszy głucho zabrzmiały repetowane lasery. Aby uniknąć ponownych odwiedzin, kawalkada sań ostrożnie ruszyła zygzakami. Wytrawni myśliwi długo porozumiewali się za pomocą gestykulacji, bacznie lustrując okolicę. Wreszcie zatrzymując nagle sanie, zdumieni tubylcy stwierdzili, że groźne zwierzę najwyraźniej ich obserwuje. Wokół widoczne były ślady endotermicznej bestii!

Czuje mięso! Klon czuje mięso! ‒ krzyczeli naprawdę przestraszeni.

Skamlące psy podkuliły ogony i zbiły w ciasną gromadkę. Filip przypomniał sobie wówczas duszną atmosferę dawno temu oglądanego filmu „Matnia”. Na szczęście klon dawno temu wymarłego niedźwiedzia polarnego już się nie pojawił.

 

Po paru dniach wyczerpującej wędrówki napotkali ogromny, pozbawiony lodu akwen. Tak wspaniałego, zapierającego dech widoku nie podziwiali jeszcze nigdy, nawet na Discovery. W odmętach lodowatego morza pomiędzy plastikowymi beczkami i fragmentami syntetycznego olinowania baraszkowały rezolutne foki, stateczne morsy, porażające majestatem bajeczne narwale. Nic nie szkodzi, że same klony. Pstrykali masę zdjęć. Sielankę przerwał niefortunny wypadek, kamera wpadła do wody…

W pewnym momencie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zwierzęta znikły, a przed nimi wynurzył się pamiętający czasy drugiego, miedzygalaktycznego wyścigu zbrojeń, uni okręt. Podróżnicy skamienieli. Dopiero kiedy załoga zamrowiła się na pokładzie, prawda dotarła do nich w całej pełni. Była to jednostka Elaoków. Krępy kapitan wraz z kilkoma dziarskimi matrosami podpłynął pontonem. Łamanym rosyjskim usiłował potwierdzić własne położenie. Gdy usłyszał o celu wyprawy, z błyskiem w jedynym oku zapytał:

Chcecie, ja was podrzucić, a potem pójdziemy do Halifax, mam tam dwadzieścia bracia, dobra robota w restauracja, dla was też… Niespeszony grzeczną odmową, zasalutował z uśmiechem, rzucił pojemnik świeżo prażonych brykietów, a następnie zniknął pod pokładem. W ślady dowódcy natychmiast karnie poszła cała załoga. Okręt z bulgotem zanurzył się w odmęty. Zafascynowana ekipa z niedowierzaniem spojrzała po sobie.

Po chwili na powierzchni morza pojawiły się pierwsze morsy. Nieustraszeni perygrynatorzy także ruszyli, chcąc jak najszybciej obejść wielki przerębel.

Nastąpiły tygodnie wyczerpującej wędrówki. Straceńczo pokonując niekończące się torosy, masywy spiętrzonego śniegu, zaskakujące akweny wodne czy też zmuszeni do przeczekiwania szalejących zamieci, dotarli wreszcie do miejsca, gdzie według obliczeń powinien znajdować się biegun północny. Jakież było ich zdziwienie, kiedy niedaleko punktu, w którym zatknęli dwubarwną chorągiewkę, spostrzegli ogromnych rozmiarów, nadmuchiwany amerykański hotel, będący bazą dla lądujących tam regularnie, zorganizowanych grup północno- amerykańskich turystów. Niestety należał on do wyjątkowo luksusowej sieci, toteż poprzestali na namiotach.

Korzystając z wolnego czasu chłopcy weszli na strony sponsorów, przesyłając efekty swojej pracy.

Zdjęcia muszą być na krze! Inaczej nici z kontraktu! ‒ uzyskali w odpowiedzi.

Drugi mail w zasadzie potwierdził treść pierwszego. Wkurzeni na morze, śnieg, słońce, lód i samych siebie długo tupali w rzeźbioną przez czynniki atmosferyczne megalityczną nieomal skorupę. Cóż było robić? Bez słów przygotowali sanie oraz resztę niezbędnego sprzętu. Nie mogąc liczyć na zalanych przewodników, zwinęli obóz. Przynajmniej psy miały radochę. Dopiero po trzech dniach nudnej wędrówki szczęśliwie natknęli się na odkryty akwen, lecz ku niepocieszeniu odkrywców zupełnie pozbawiony kry. Przezorny ‒ ubezpieczony. Zabrali piłę! Nie minęło parę szarpanych z lodem i sprzętem godzin, a zziajany Filippo odepchnął zabezpieczanego dwoma linkami kolegę od nieruchomej tafli. Zaimprowizowany na

przepisowo dryfującej krze obóz wyglądał naprawdę malowniczo.

Sesja przebiegała nadspodziewanie sprawnie. Pozowanie z fluorescencyjnymi lizakami nie wymagało wielkiego wysiłku, nieco gorzej miała się sprawa z pampersami, zważywszy, iż zdjęcia te wymagały negliżu… Zaspokoiwszy kategoryczne życzenia mecenasów spakowali się, po czym ochoczo zacięli stęsknione pieski. Wieczorem nadeszła okrutna zawieja. Kra stękała niczym samica wieloryba podczas rozwiązania, nieokiełznany, dziki wicher siekł w poły namiotu z siłą ogarniętego furią szaleńca (zupełnie jak zamieszkujący za ścianą Inzaghiego szanowany przez sąsiadów, legitymujący się specjalnymi dokumentami psychol, kiedy okładał zniedołężniałą matkę krzycząc: „Już czas żebyś zdechła, stara kurwo”! Przeczuwające niebezpieczeństwo psy eskimoskie, które nigdy nie szczekają, wiły się jakby traktowane prądem. Umęczeni apokaliptycznym pogo arktycznej natury, zasnęli dopiero nad ranem.

Dziwna cisza wykopała poszukiwaczy przygód ze śpiworów gdzieś w okolicach południa. Promienie zazwyczaj zaledwie muskające powierzchnię, z niebywałą ostrością rozświetlały wnętrze naprędce postawionego namiotu. W zwróconych ku swoim panom spojrzeniach wiernych pociągowców czaiło się nieme pytanie. Teraz już wiedzieli czym pies eskimoski odróżniał się od syberyjskiego husky. Nieufny i milczący, podobnie jak wilk emocje wyraża mową ciała oraz wyciem. Choć nie jest taki miły jak pradawny ulubieniec Czukczów, jednak to wspaniały pies zaprzęgowy, dodatkowo pomocny podczas polowań. Gotowy na przyjęcie prawdy, pierwszy wyjrzał zaropiały Inzaghi. Dosłownie parę metrów od namiotu rozciągała się nieskazitelnie gładka toń. Gdzieś w oddali cienką linią majaczył stały lód.

Dryfowali na krze w scenografii wprost wymarzonej dla sponsorów. Cóż było robić? Niezwłocznie zainstalowali notebooka z funkcją nagrywania. Podczas nocnej, szatańskiej zawieruchy lód rozstąpił się najprawdopodobniej pod wpływem parcia zarówno morskich prądów jak i wewnętrznych nacisków skorupy lodowej. To, że nie znaleźli się w odmętach jako pokarm licznych jego mieszkańców, zawdzięczali jedynie szczęściu. Rzuciwszy do telefonu satelitarnego, po kilku godzinach grzania baterii, uzyskali zaledwie szum zakłóceń. Następnie siadło zasilanie. Zmarznięte baterie trwały w agonii. Nie pozostawało zatem nic innego jak przygotowanie do dłuższej żeglugi, wymagające przypomnienia przynoszących niegdyś sukcesy, tradycyjnych metod Nansena oraz Shackletona.

Starając nie popadać w panikę, uporządkowali obozowisko, nie zapominając o dokładnym uwiązaniu czworonogów.

Dryf… Rola nawigatora sprowadzała się w zasadzie do obserwacji. Wolny czas wykorzystywali na trzaskanie setek zdjęć. Dopiero wówczas mogli przyłożyć się naprawdę solidnie. W dodatku wszystko na krze! W realu!

Dziesiątego dnia swobodnej żeglugi widmo racjonowania żywności nieuchronnie zajrzało im w oczy. Mimo to uzbrojeni w konieczną cierpliwość, niezbędny optymizm, a także nieposkromioną chęć życia, z ufnością spoglądali w kierunku odległego pasemka stałego lodu. Jeden zaprzęgowiec starczał na trzy dni…

Któregoś ranka na krę wgramolił się potwornych rozmiarów mors. Wobec takiego rozwoju wypadków, w obliczu znanego dotąd jedynie z filmów czy książek Londona widma głodu, zdekompletowana i wygłodzona ekipa w sposób demokratyczny, jednogłośnie podjęła przynoszącą chlubę sile charakteru, jedynie słuszną decyzję. Polowanie! Ba, w jaki sposób skoro sztucery znajdowały się w rękach nieobecnych przewodników, a własne laserówki od razu opylili wniebowziętym ich archaicznością Amerykanadolom?

Zrobimy harpuny ‒ zakomunikował na wszystko gotowy Jacek ‒ tylko żeby nie uciekł ‒ dodał straceńczo. Uzbrojeni w determinację oraz na poczekaniu sporządzone harpuny, zupełnie jak na filmach podkradli się do niczego nie podejrzewającego opasłego molocha. Wcześniej dla dodania sił podgrzali sobie po zupce instant.

Tytaniczny mors leżał rozwalony niczym prostacki piwożłop na wersalce przed ekranem. Przygotowani do ataku wymienili porozumiewawcze spojrzenia na podobieństwo bohaterów filmowych, po czym z impetem kosynierów racławickich ruszyli na zwierzaka. Dwa amatorsko zmajstrowane harpuny zdumiewająco łatwo utkwiły w tkance tłuszczowej morskiego tytana. Zraniony potwór ryknął co najmniej jak silnik przedpotopowego T-34 „Rudy”, wierzgnął i przekręcił potężny łeb w kierunku napastników.

Jeszcze raz, jeszcze raz ‒ krzyknął Jacek do kumpla.

Niestety grubaśny zapaśnik zwinął się w sobie z gibkością sprężynowej larwy, odwrócił, a następnie uniósł w kierunku prześladowców, wydając potworny grzmot z uzbrojonej w tygrysie kły paszczy. Wściekłe oczy pałały. Szarża pozostawała kwestią setnych części sekundy. Niedoszli myśliwi osiągając prędkość balistyczną salwowali ucieczką do namiotu, zamierzając przekształcić go w niezdobyty bastion. Spragniony krwawej zemsty mors galopował tuż za nimi. Niemal czuli odór straszliwego gęboja.

Nagle zapadła cisza. Wolniutko, niemalże z neurochirurgiczną precyzją otworzyli zamek namiotu i wyjrzeli. Mors zniknął. Dopiero za niejaką chwilę spostrzegli wibrujący czip, pozostałość po zdezintegrownym przez system samonaprowadzający klonie. Mimo to odetchnęli z ulgą.

Dym, dym, pali się! ‒ usłyszał naraz własny krzyk Filip ‒ namiot się pali! ‒ powtórnie wrzasnął i zerwał gasić ogień.

Ustawiona niebacznie tuż przy ściance niewyłączona kuchenka, wytrysnęła w górę gejzerem dymnego ognia. Choć oblany prawie natychmiast morską wodą namiot już po chwili syczał spowity chmurą gryzącego dymu, płomień zdążył wypalić potężną dziurę. Kłębiące opary jeszcze przez dobrą chwilę kreśliły w powietrzu floresy podobne znanym z westernów indiańskim sygnałom.

Tego nam brakowało ‒ zajęczał, oglądając zniszczenia Inzaghi ‒ nie dość, że brakuje żarcia, nie dość, że święta za pasem, to na dodatek dziura, a wszystko mokre! Musimy ją zszyć, bo zamarzniemy! ‒ zakomenderował.

Zdesperowani polarnicy rzucili się do igieł. W trakcie szycia Jacek zapytał:

A co będziemy jedli na wigilię?

W momencie kiedy zdziwiony kolega otwierał usta, z cicha zabulgotał pies. Zaprawieni już w boju z harpunami w rękach wypadli na ubity śnieg, zdecydowani stawić czoła atakującym morsom. Jakież było ich zdziwienie, gdy tuż przed sobą ujrzeli ociekający wodą, jako żywo przypominający minioną epokę technologiczną uni okręt. Nie minęło wiele minut i stanął przed nimi znajomy Alaok, znaczy kapitan.

Dzień dobry chłopaki, co wy tu robicie? Biegun daleko ‒ łamanym rosyjskim pozdrowił ich nieco podchmielony dowódca ‒ teraz my wracać z Halifax, a teraz na biegun, dawajcie z nami. ‒ Tym razem nie trzeba ich było prosić… W ekspresowym tempie zwinęli mokry obóz i wskoczyli do podskakującego na falach zbawczego pontonu.

W ciepłej mesie padło nieuchronne pytanie:

Panie kapitanie, jak to się stało, że wasz okręt wynurzył się akurat tutaj, przy naszej krze? W jaki sposób nas zauważyliście? To przypadek? ‒ drążył Inzaghi.

My okręt wojenny, a z waszego igloo dymić jak z parowca i gdzie, na środku Morza Arktycznego! Wszyscy widzieć was w kosmosie, a my byli pierwsi. Prawdziwe dymy nad wodą, hehe, Deep Purple, nie? ‒ padła szczegółowa odpowiedź ‒ Teraz na mostek, na razie ‒ machnął ręką kapitan, opuszczając mesę.

No to mieliśmy szczęście z tym pożarem ‒ skwitował Jacek.

Podano grog i czystą jak to u Elaoków. Rozparli się więc na wygodnych siedzeniach.

Za dwadzieścia minut wy na lód, biegun dwa dni ‒ nagle do mesy wkroczył uśmiechnięty kapitan, a chwiejący steward bezgłośnie zabrał kubki.

No, szybko, szybko ‒ ponaglił dowódca ‒ wysiadka.

Chłopaki porwali się na komendę.

Trzeciego dnia nad ranem jak gdyby nigdy nic rozbili namiot niedaleko nadmuchiwanego hotelu. Gdzieś tak około dziesiątej ktoś zastukał nieśmiało.

Nasi ‒ zamruczał zaspany Inzaghi i rzucił w stronę wejścia zwyczajowe ‒ proszę!

W zaduch namiotu wraz ze strugą rześkiego powietrza wsunęli się obaj skacowani przewodnicy. Jakże praktyczni Amerykanie poznawszy już po dwóch dniach wszystkie polarne opowieści, zaprzestali sponsoringu w hotelowym barze. Pozbawionym zatem wysokoprocentowego dopingu Inuitom, nie pozostało więc nic innego jak z utęsknieniem wyczekiwać powrotu chlebodawców.

Znowu czterech. Czterech i pies. Mróz trzymał, wiatr rzeźbił bezmiar, kra topniała. Nie było za co czekać. W związku z tym, że udało się nabyć u barmana jakieś lewe baterie, połączenie nie przedstawiało karkołomnego wyzwania. Telefon satelitarny odpalił z szybkością licznika dystrybutora na stacji paliw. Jaki wpływ posiadała lokalizacja amerykańskiego hotelu w tym względzie, nie stanowiło to przedmiotu dociekań.

Polski smok wylądował zgodnie z umową po trzech dniach. Z maleńkich bulajów statku powietrznego widoki stwarzały zupełnie niepowtarzalne, zgoła baśniowe, przekraczające wszelkie oczekiwania widowisko. Splątane węzłem kochanków niebo i okryte ośnieżonym lodem, nieograniczone przestrzenie morza, czasem spłachetki wody, wślizgujące ze strachem w przeręble foki, gdzieniegdzie dryfujące kry czy samotne, z wysokości całkowicie niegroźne, śliczne pluszaki klonów białych niedźwiedzi. Z tej perspektywy nawet zakrwawiony, szarżujący mors wydawał się bajką piaskowego dziadka, milutkim wspomnieniem na podobieństwo bezpiecznej nostalgii Ossi za bezpowrotnie utraconą podmiotowością z wyłączeniem Stasi, donosu tudzież drylu. Buczenie i łagodne kołysanie usypiało. Wkrótce zasnął nawet pies.

Kiedy wylądowali ciemność spowijała kontury przestrzeni szczelną zasłoną. Podczas gdy oglądali się niepewnie po płycie lotniska, uprzejmy pilot zaproponował niepoprzedzony zapłatą nocleg u siebie, na co z wdzięcznością przystali. Tuż po śniadaniu nie chcąc nadużywać mimo wszystko krępującej gościnności, niezwłocznie udali się w stronę eskimoskiej osady. Na miejscu przywitał ich stos piętrzących tuż pod chatą, a raczej skleconą ze sklejki budą przewodników, obanderolowanych flaszek. Nim weszli do środka, z popisanej sprayem werandy, przegonili kilku przyczadzonych nieustannym koksowaniem smoczych wyrostków, którzy zniknęli, międląc przy pomocy nanokompów niecenzuralne pod każdą szerokością geograficzną grupy wyrazowe.

Wnętrze pozbawionego damskiej ręki domostwa przywitało ich zawalającymi podłogę oraz półki zwojami porwanej psiej uprzęży, z której tu i ówdzie sterczały otwarte puszki, zdekompletowane odtwarzacze RTV/DVD/MP8 bądź różnego rodzaju plastikowe czy kartonowe opakowania. Obrazu wszechogarniającego bajzlu dopełniały nie pozostające w żadnej korelacji ze świadomie podjętą decyzją anarchizacji najbliższego otoczenia, szczelnie zapełniające stół i krzesła, piramidy brudnych garów wraz ze stosami wiernie im towarzyszących, pokrytymi obowiązkową szarą maścią resztek, talerzyków jednorazowego użytku, niby dawno już wycofanych z Unii. Porozsypywane granaty laserowe, dziurawe rękawice czy rozpryśnięte szkiełka gogli solidarnie pełniące nieznaną tutaj funkcję leśnego runa, sprawiały już zatem jak najbardziej swojskie, wręcz naturalne wrażenie. Szczerze mówiąc nie było to wymarzone miejsce do spędzenia wigilii…

Droga z Grenlandii do Polski zajęła ledwie tydzień. Uwzględniając przesiadki nie był to wcale najgorszy wynik. Posilając się lizakami fluorescencyjnymi, w krótkim czasie uzyskali niedościgłą w naturalny sposób wagę anorektycznych modelek. Zbędne pampersy ku obopólnej radości sprezentowali pewnej, ciężarnej duńskiej anarchistce.

Deszczowe, pomimo Sylwestra Świnoujście przywitało szarością kolorów. Na peronie dworca PKP niespodziewanie natknęli się na trochę jakby zaniedbanego Keza XIII. Smoczy związek nie przetrwał zarówno różnic kulturowych jak i wzajemnie wykluczających cech charakterologicznych. Hyperloopa do Wrocka podstawiono na czas. Na drogę kupili sobie przecenione po świętach uszka z grzybami, których nie uświadczysz na Grenlandii.

Wciąż jeszcze roztrząsając zimowo-świąteczną eskapadę, Inzaghi rzucił przed siebie półgłosem:

A może by tak, na Gobi?

Jasne! ‒ ukazując plomby, zgodnie podchwycili towarzysze, tradycyjnie szamocząc przy butli wzburzonej gazówki.

 

Dariusz J. Bednarczyk

 

_____________________________________________________

Dariusz Jacek Bednarczyk ur. w Jeleniej Górze. Absolwent Wydz. Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Mgr administracji. Współautor Wieluńskiego Słownika Biograficznego, t.3, pod redakcją Z. Szczerbika i Z. Włodarczyka, Wieluń 2016 r., antologii poetyckiej Inter- „Globalne Wioski”, Toruń 2019 r., antologii sf „Krawędzie Otchłani” Żary 2021 r., antologii „Węgry oczami Polaków” Warszawa 2021 r. oraz „24/02/2022 Antologia dla Ukrainy: Wiersze”.

Ponadto inne publikacje m.in.: Odra, Inskrypcje (półrocznik naukowo-literacki), Czas Literatury, Śląsk, Fabularie, Czas Kultury, Poezja dzisiaj, Fenix Antologia, Szortal, Magazyn Histeria, Inter-, Migotania, Magazyn literacki aha! (Kanada), Kultura Connect Magazine (Australia), Kwartalnik Znaj, Gazeta Kulturalna, Mega Zine Lost and Found, Pegaz Lubuski, Tlen Literacki, Historykon. pl, Histmag. org. Laureat Pracowni Prozy Biura Literackiego 2018.

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
#opowiadania #fantastyka #Dariusz J. Bednarczyk

Więcej tematów: