W dziwnym świecie jest ich dwóch. Przypadki Grenziego Bardoka Bogusława Raatza

Podziel się:

Marta Kładź-Kocot

Przypadki Grenziego Bardoka to debiutancka powieść Bogusława Raatza, pozostająca gdzieś na styku dawnej fantastyki socjologiczno-futurologicznej i z lekka onirycznego weird fiction. I byłoby to połączenie skutkujące niebanalnym, mocnym efektem, gdyby nie pewne braki warsztatowe, z których, miejmy nadzieję, autor wyciągnie naukę na przyszłość.


Fabularny punkt wyjścia stanowi nienowa, ale bardzo ciekawa koncepcja tożsamościowego podwojenia. Oto tytułowy Grenzi Bardok, dotknięty śmiertelną chorobą, pod wpływem namowy doktora Zry i szalonego naukowca nazwiskiem Ihiro Wanabe, decyduje się na radykalny krok przeszczepienia swojej osobowości w nowe ciało – jego własne, chore, ma natomiast zostać „zutylizowane”. Nie wszystko jednak przebiega zgodnie z planem – transfer kończy się co prawda powodzeniem, ale „stary” Bardok nie tylko nie umiera, ale zdrowieje ze swojej tajemniczej, śmiertelnej choroby. Przerażony takim stanem rzeczy Wanabe dostrzega w tym szansę na prowadzenie dalszych eksperymentów, tłumiąc pamięć pacjenta supernowoczesnymi psychotropami, które na nim testuje. Sam zaś Bardok, zmultiplikowany, pędzi podwójne życie: jako przeszczepiony w nowe ciało Jorden Hilt, próbujący odnaleźć się w hipernowoczesnej, ale i dystopijnej rzeczywistości, oraz jako pozbawiony pamięci, poszukujący własnej tożsamości Khato Namaster.


Pomysł ten jest, przyznajmy, znakomity i obdarzony ogromnym fabułotwórczym potencjałem. Realizacja jednak odrobinę rozłazi się w szwach. Z jednej strony otrzymujemy rzeczywistość w sposób celowy i zamierzony ontologicznie „łaciatą” (jak to mawiał Stanisław Lem). Z drugiej – poszczególne „łaty” nie zawsze zostają funkcjonalnie wkomponowane w całość. Niekiedy można odnieść wrażenie, że wśród meandrów narracji autor musiał czasem wstawić jakąś impresję bądź wykładnię swoich poglądów bez zwracania uwagi na to, jak ten wywód zagra na tle całości – ot, na zasadzie „co tam komu w duszy gra”. A w tym przypadku – co gra autorowi, który powinien wszak, zgodnie z postulatem Barthesa, pozostawać doskonale martwy i nie wyglądać zbyt często zza pleców narratora. Wywody te bywają niekiedy interesujące, niekiedy banalne, a w skrajnych przypadkach przyprawiają o ból głowy – tak jak łopatologicznie i siermiężnie wyłożony denializm klimatyczny. To są momenty, w których początkujący autor nie zapanował nad warsztatem i redakcja powinna była tego typu smaczki bezlitośnie wyciąć.


Dobrze natomiast robi powieści oniryczny klimat. Wraz z bohaterami płynnie przechodzimy przez różne odsłony rzeczywistości, co chwilę wytrącani z czytelniczej strefy komfortu, niepokojeni kolejnymi odsłaniającymi się wizjami. Świat, w którym się znaleźliśmy, to trochę prowincjonalna Polska, trochę jakieś „nigdzie” i „nigdy” – co podkreślają wymyślone nazwiska bohaterów, niekojarzące się z żadnym regionem a ni z żadną kulturą – a jeśli już z czymś, to właśnie ze starą science fiction i z fantastyką socjologiczną spod znaku Zajdla. Skojarzenie jest tym mocniejsze, że pojawiają się mocne elementy zaawansowanej technologicznie dystopii – jak we fragmentach opisujących inwigilującą obywateli wszechwizję (niczym z Roku 1984) i samotne bytowanie Jordena Hilta w futurystycznym, dość przerażającym pseudoraju. Z drugiej strony przeglądają światy zupełnie inne, pachnące PRL-owskimi dworcowymi barami i tanimi hotelami. Czytelnik nie wie zaś – umiejętnie zmylony – co tu jest prawdą, a co projekcją zmąconych polekową amnezją umysłów bohaterów. Wędruje wraz z nimi, czując – i to narastające napięcie również jest bardzo dużą zaletą powieści – że przybliża się rozwiązanie zagadki. A czy zostanie ona rozwiązana, czy też będziemy się musieli zatrzymać przed egzystencjalnie zamkniętymi wrotami – tego już recenzentce zdradzać nie wypada.


Rozdwojenie tożsamości to pomysł, do którego sięgał już Stanisław Lem. Ijon Tichy w jednej ze swoich gwiezdnych podróży wpada w pętlę czasową i kłóci się, a nawet bije sam ze sobą. W Pokoju na Ziemi doznaje przecięcia spoidła wielkiego w mózgu i odtąd żyje jako „on właściwy” i „ten drugi”, ustawicznie próbując dogadać się z samym sobą i rozwiązać zagadkę własnej tożsamości. Na tym tle pomysł Bogusława Raatza wypada interesująco, niemniej – jego potencjał nie został do końca wykorzystany. Być może jednak nie taki był zamysł. Nie konfrontacja z samym sobą znajduje się tu bowiem w centrum uwagi, lecz płynne przenikanie się podmiotu i świata, eksploracja wspomnień, przemierzanie podświadomości, składanie tożsamości z okruchów wspomnień, pragnień i wyobrażeń. Nieprzypadkowo przywołałam na początku pojęcie weird fiction – bo czytana w tej konwencji, powieść staje się pytaniem o to, co w człowieku niepoznawalne.


Na zakończenie nie mogę nie wspomnieć o świetnych, pobudzających wyobraźnię ilustracjach Tomasza Przeździeckiego. Rzadko zdarza się, by okładka tak trafnie, a zarazem niedosłownie oddawała treść książki. Zbudowana przez rysownika metafora staje się kluczem do tekstu, zrozumiałym – oczywiście – dopiero po przeczytaniu.



Autor: Bogusław Raatz
Tytuł: Przypadki Grenziego Bardoka
Wydawnictwo: Bibliotekarium
Rok wydania: 2022
Liczba stron: 180

Książka do kupienia na bonito.pl i ksiegarnia.bibliotekarium.pl


 

REKLAMA:
REKLAMA:
REKLAMA:
Źródło: Bibliotekarium
#polecanki #Marta Kładź-Kocot #Powieść sf #Bogusław Raatz #Przypadki Grenziego Bardoka #recenzja

Więcej tematów: